List dwudziesty drugi czyli WARSZAWSKIE BIBLIOTEKI |
Tytuł oryginału: Pismo
dvadeset drugo ili Varšavske
biblioteke [Fragment powieści "BURSZTYN, MIÓD,
JARZĘBINA"] |
Najwyraźniej
już długo nie byłem w Warszawie, skoro coraz częściej zapraszają mnie znajomi.
Powody mojej nietypowej nieobecności w stolicy mają zbyt osobisty charakter,
żebym mógł się nimi z kimkolwiek podzielić. Zawierzam je Tobie, gdyż od samego
początku tej naszej jednostronnej, a tym samym nałogowej korespondencji,
odnoszę wrażenie, że leżę na kozetce i spowiadam się przed samym sobą. W ten
sposób moje zwierzenia prawie nic mnie nie kosztują. Czemuż zresztą miałbym
bronić się przed jakąkolwiek terapią? W jej istnienie też musimy wierzyć, tak samo jak w istnienie choroby.
Zeszłej jesieni, proszę
sobie przypomnieć, przez jakiś czas przebywałem poza Drohobyczem. Otóż redaktor
Wiadomości Literackich zaprosił mnie do stolicy z prośbą, bym napisał
opowiadanie o warszawskich bibliotekach. Pochopnie obiecałem mu i już w
następnym tygodniu przyjechałem pociągiem do Warszawy. On wyszedł po mnie na
dworzec kolejowy i zaprosił do Zodiaku, przy tej okazji wręczając mi
pieniądze na opłacenie hotelu, jak i na pozostałe wydatki. Postąpił
nierozważnie, nie wyznaczając mi terminu, w którym opowiadanie powinno być
gotowe.
Kolejne dni spędzałem na
zwiedzaniu warszawskich bibliotek i archiwów. Wszędzie byli uprzedzeni o mojej
wizycie i wszyscy byli bardzo uczynni. Wszystko to było dla mnie dość
monotonne, dopóki nie rozbił
się mój okręt; przeżyłem wstrząs, jakiego
doświadczyć musi każdy początkujący – pewny siebie i doświadczony marynarz.
Ciągnące się w nieskończoność sterty
książek i dokumentów nie były w stanie wytrącić mnie z równowagi i zmusić do
wzięcia ołówka do ręki. Przyglądałem się tym językowym mauzoleom z
obojętnością, niemal z tą wyższością jaką odczuwają żywi, kiedy znajdą się w
pobliżu cmentarza.
Myślałem
sobie – nie jest źle, nareszcie jest tyle książek, że nawet najdłuższe życie
jest zbyt krótkie, by móc je wszystkie przeczytać.
Zadawałem sobie pytanie co
takiego ważnego musiał napisać Terentius Varro w swoim dziele „De
bibliothecis”, że los wspaniałomyślnie pozwolił mu się raz na zawsze zagubić. Zazwyczaj tak się dzieje, że kluczowe
rzeczy gdzieś się zapodzieją i pozostają niedostępne.
Przeglądam książki, ale nie
interesują mnie ich autorzy, tytuły, rok wydania i jakość druku. Szukam w nich
śladów żywego człowieka. Staram się uwolnić od strachu jakim zawsze napawały
mnie podobne cmentarzyska. W takich miejscach nieuchronnie odżywa mój dziecinny
sen: budzę się w trumnie nieboszczyka...
A wszystko zaczęło się, jak to zwykle
bywa, od nieopatrznie opowiedzianej historii. Uszy, dla których ta historia nie
była przeznaczona to moje uszy. Ojciec czynił nadludzkie wysiłki, by zmienić ją
w bajkę. Dopiero tutaj, w Warszawie, zrozumiałem, iż były to jałowe wysiłki. W
tej historii, lub też bajce, zmarł chłopiec. (Z czasem tym chłopcem coraz
częściej bywałem ja.) Rodzice, pogrążeni w wielkiej żałobie, pochowali go i
opłakali.
– Ale matka, będąca jedynym możliwym mostem
przerzuconym nad przepaścią, powstałą między
upiorną historią i bajką, została nad grobem syna, nie potrafiąc go zostawić
samego. Wtedy, w dole, w trumnie, jakimś cudem syn obudził się i zaczął wołać o
pomoc. Nigdy przedtem ani potem nie słyszałem żadnej historii, w której tak
szybko znalazła się pomoc, odkopano grób i uratowano chłopca. Była to pierwsza
bajka o gorzkim posmaku. Duszne, ciasne i mroczne biblioteki obudziły we mnie
uśpione potwory. Co prawda w tej rzeczywistości brak tamtej ksenofobicznej
paniki. Umarłem, ale niezupełnie i nie do końca. Darowano mi życie, ale między
zmarłymi.
We wszystkich bibliotekach podtykali
mi najstarsze książki, dzieła o niezwykłych okładkach i z interesującymi
dedykacjami, oprowadzali mnie po pomieszczeniach, o których mało kto wiedział,
a jeszcze rzadziej do nich zaglądał. Niczym przed generałem zdawali przede mną
raport co do ilości książek, okłamując mnie, przedstawiając zawsze przynajmniej
o jedną więcej od faktycznego stanu. Opowiadali mi o wybitnych ludziach, którzy
przewinęli się przez ich instytucje lub byli z nimi związani, jak mnie
przekonywali, w rzadki i wyjątkowy sposób.
Bibliotekarze są niczym
kapłani zobowiązani do czuwania relikwii. Z czasem ich wiarę w cudotwórczą moc
szczątków świętych, zaczynają nękać wątpliwości.
Jest to ta sama choroba, na którą cierpią przychodzący, by ucałować
relikwie. – Zastanawia mnie, mówi ładna
bibliotekarka – że wiele osób prosi, by dać im
do czytania coś ładnego i lekkiego. A ja nie wiem od kiedy to ładne i lekkie
stało się sobie tak bliskie.
Od zawsze biblioteki były w
moim odczuciu niczym bomby. Nie ma miejsca na
świecie, gdzie czas poświęcony pisaniu tych wszystkich książek byłby do
tego stopnia zbity na tak małej powierzchni. Możliwość
eksplozji tej bomby ciągle nam wszystkim wisi nad głową. Dlatego też nie powinna nas dziwić obecna przy przesuwaniu każdej książki
bojaźliwość; nikt nie wie, która książka zawiera detonator. Ów strach jest
pożądany w chwili, gdy podchodzi się do tego bezmiernego Universum z własną
książką. Istnieje prawdopodobieństwo, że nowo ofiarowana książka odznacza się
pewną koegzystencją, lecz, kapnąwszy do oceanu biblioteki, ona zaczyna zupełnie inaczej
funkcjonować, staje się częścią składową niepojętej dla nas konstelacji. Być
może właśnie ona przyczyni się do eksplozji pod czyjąś kością czołową, po
której nie ma już żadnego ratunku ani powrotu.
Ach, biblioteki – archiwa milionów złudzeń i
samozakłamania o sensie i korzyści pisania; składnice rozłożystego wachlarza
kokietowania wieczności; kostnice surowo zgładzonych buntowników, powstających
do skazanego na niechybną klęskę boju z ciemiężcą – czasem; nagrobki uśmierconych
myśli i posunięć...
Biblioteki to świątynie ku czci Nienapisanej
Księgi. One są ołtarzami ofiarnymi; na nie są składane namiastki książek mające poruszyć miłosierdzie Twórcy, aby On
ponownie posłał prawdziwą i wcieloną Księgę. To właśnie jej dawno temu
przydarzyło się to najstraszniejsze – nikt jej nie przeczytał. Zdradzona [ukrzyżowana],
spalona, [zabroniona], zagubiona. Jej ponowne objawienie jest pewne,
niepewne jest jedynie miejsce i czas w którym to nastąpi. Dlatego też
biblioteki należy traktować jako archiwa nadaremnych prób, panopticum figur
woskowych tych, którzy podszywali się pod Mesjasza. Biblioteki są miejscem
spotkań nawiedzonych i ułomnych; oni przychodzą tu, by pomilczeć [drzemać]
w spokoju, zapatrzeć się w jeden punkt [ogrzać się]. Są między nimi
tacy, którzy pożyczają i oddają jedną jedyną książkę [jej też nigdy nie
czytają], noszą ją przy sobie niczym talizman [kpiąc z tych, którzy
połykają książkę za książką]. Są też tacy, którzy przynoszą swoje dziełka i
składają je na ołtarzu [Panu najmilsze są ofiary całopalne] wieczności
[A ta wieczność pachnie wilgocią i kurzem, stęchłym powietrzem i
brudnymi rękoma.]
Spotkałem pewnego historyka sztuki, którego stół
zawalony był książkami. Miał podwinięte do łokci rękawy i wierzchem dłoni często
ocierał pot z czoła. Podczas przerwy opowiedział mi o swoich doświadczeniach w
pracy konserwatora obiektów sakralnych. – Im wyżej wspinaliśmy się ku górze, w
kierunku łuków – mówi – tym częściej znajdowaliśmy ślady tych, którzy je
malowali. W co ciemniejszych kątach budowniczy pozostawiali jakąś literę,
inicjał, znak geometryczny, a na samych łukach zdarzało nam się nawet doszukać
imienia i daty zapisu. [Czyżby w mrocznych łukach naszej świadomości, tak
jak w wysokich łukach świątyń przebywali niewierzący?]
Po co to wszystko piszę? Co to ma wspólnego z
nami? [Ze mną też?] – Jeszcze jak ma. To wszystko jest owocem tej samej
skwapliwości, tej samej potrzeby, żeby pozostawić jakiś ślad w oczach drugich.
Listy skierowane do Ciebie są z tego samego mlewa [Utylitarność Twego
imperatywu obraża mnie i zadaje ból. Sięga od uwielbienia po zupełne
ignorowanie, od wyjątkowej delikatności po dziką brutalność.]
Potrafiłem całymi godzinami siedzieć i przyglądać
się ludziom zachodzącym do biblioteki. Jedyne co udało mi się odnotować to
pewien strach przed książkami. Czy też może ja chciałem go zobaczyć?
Jako chłopiec bałem się ojca nie tylko dlatego, że
był moim ojcem, ale też dlatego, iż za jego plecami, niczym koronny argument
każdej naszej rozmowy, stała biblioteka.
Skrzętnie zapisywałem wszystkie napotkane na
ścianach biblioteki napisy: o książce jako najlepszym przyjacielu; o potrzebie
ostrożnego obchodzenia z książką; apele o oddawanie książek w terminie;
informacje o przerwie; ostrzeżenia o zakazie palenia i to – proszę zachować
ciszę! (Rzeczywiście książki były jedynie rekwizytami w liturgii i cerkiewnymi
naczyniami w rękach wyznawców Świętej Ciszy. Biblioteki to miejsca, w które
udało się wcisnąć ogromną liczbę słów. [O słowach piszesz stawiając znak
równości między nimi i czasem. Czyżbyś zamierzał zdemontować tę piekielną
maszynę?] Tu najłatwiej usłyszeć ciszę.)
W trakcie trwania tej pokazowej defilady doświadczyłem przejmującego dotyku
kobiecej ręki, choć najprawdopodobniej bezwiednego. Nie pamiętam czy miało to
miejsce w bibliotece Breslera czy też w tej na
Koszykowej. Dotyk ręki zniósł różnice między wszystkimi bibliotekami
i usunął je w cień. Przed moimi oczami wykwitła ogromna Pięść, rodem z katarskich
nagrobków [Te pięści zastępują rozkaz: – stój! i – Nie zbliżaj się! Na pewno
nie: – podejdź bliżej! lub – nie bój się!] Celem owej ręki, jak zresztą
pozostałych, było zainteresowanie mnie rzadkim egzemplarzem zasługującym na
uwagę.
Nie potrafię opisać w jaki sposób ta dłoń znalazła
się w mojej. Pamiętam jedynie, że odskoczyła od mojej równie szybko jak jej
dotknęła. Jak długo były splecione – nie wiem. Ten dotyk niemal oparzył mnie,
jeszcze dzisiaj dokładnie go pamiętam, zupełnie jak gdyby jej ręka na zawsze
pozostała w mojej. W taki sposób przeżyłem własne oświecenie. Żadna książka,
przedtem ani potem, nie podarowała mi tyle ciepła, żadna nie była bardziej
zagadkowa i prawdziwsza od tej ręki.
Zrozumiałem, że po tym wszystkim pozostaje mi
tylko milczeć na temat innych książek. Jak i że ich niezmierna mądrość nie
wystarczy, by rozświetlić tajemnicę dotyku dwóch dłoni gdzieś w Universum.
Zaistniałe Spotkanie wymagało stworzenia nowej Kosmogonii. Wszystko co miało
miejsce przed Wielkim Dotykiem przedstawia chaos i ciemność nad [pod]
otchłanią.
Otwarta dłoń otworzyła się przede mną niczym nie
przeczytana książka; sobą dawała Wszystko.
Kilka godzin później spakowałem rzeczy i pierwszym
pociągiem ruszyłem w kierunku Drohobycza, nie załatwiwszy sprawy.
Zabrakło mi słów.
Po tym wszystkim każde moje pisanie przetworzyło
się w apologię spojrzenia i dotyku. [Co razem z seksem czyni świętą triadę.]
Przekład Agnieszka
Łasek