Bruno Schulz, mój nauczyciel. Feliks Milan, prezes
Związku Sybiraków, wspomina słynnego pisarza i rodzinny Drohobycz. – Dziennik Łódzki, 6-7 marca 2004.
Feliks Milan, prezes Związku Sybiraków,
wspomina Bruno Schulza i rodzinny Drohobycz
Paweł Spodenkiewicz: Drohobycz jest dla wielu Polaków miastem
mitycznym. Jego klimat znamy przede wszystkim z książek wybitnego
pisarza Bruno Schulza. Czy pan, który spędził w tym mieście
młodość, odczuwał wyjątkowość jego
atmosfery?
Feliks Milan: – Było to rzeczywiście miasto wyjątkowe, miasto interesu,
bardzo bogate, w którym nawet była giełda. Początkowo
podstawą zamożności Drohobycza były soliny. One zaopatrywały Litwę,
Ukrainę, Mazowsze. Dziadek generała Michała
Karaszewicza–Tokarzewskiego był dyrektorem takiej soliny. Potem
pojawiła się nafta. Z naftą jestem o tyle związany, że
mój ojciec też miał przed wojną brutta.
Co to
jest brutto?
–
Zdarzały się tam następujące sytuacje: biedny chłop,
który ma pół hektara ziemi, budził się milionerem, bo na jego
polu wylewała się nagle ropa. Zaraz przyjeżdżały firmy
francuskie, amerykańskie, angielskie i oferowały mu wielkie
pieniądze. Potem cały teren roponośny podzielono na
działki, które nazywano bruttami. Posiadanie brutta było zyskowne,
choć najczęściej było wielu udziałowców. Kopalnia w
Borysławiu, która zatrudniała kilkanaście osób, dawała tyle
dochodu, co wielka fabryka w Łodzi. W ogóle na Drohobycz trzeba
patrzeć w kontekście dwóch innych miast – przemysłowego
Borysławia i Truskawca, który był uzdrowiskiem, gdzie były
piękne wille, projektowane przez Włochów.
Jak
zetknął się pan z Bruno Schulzem?
– W
czasie okupacji sowieckiej chodziłem do dziesięciolatki, zwanej „czerwoną”,
bo w Drohobyczu była też szkoła „biała”. Schulz
przychodził do nas na zastępstwo, uczył rysunku i robót
ręcznych. Poza tym spotykałem go w czymś w rodzaju pałacu
pionierów, gdzie też prowadził zajęcia. Był bardzo
grzeczny, ale należał do tych nauczycieli, którzy nie dawali sobie
rady z młodzieżą. Nie potrafił utrzymać dyscypliny,
porządku, można mu było wsiąść na
głowę, a on robił wrażenie potulnego i zastraszonego. Młodzież
czasem to wykorzystywała. Schulz nie był też zaakceptowany przez
swoich kolegów z gimnazjum. Moim
serdecznym kolegą jest syn profesora Mściwoja
Mściwujewskiego, polonisty ze
szkoły. On mi opowiadał, że jego ojciec nie lubił Schulza,
podobnie jak inni nauczyciele.
Dlaczego?
– Styl
życia Schulza, jego sposób reagowania, pewna frywolność, nie
były w tym czasie akceptowane przez środowiska inteligenckie. Sprawy
związane z płcią pozostawały tajemnicą sypialni, nigdy
się ich nie upubliczniało. Schulz pisał o tym, mówił,
rysował akty. Dziewczyny się go bały, bo potrafił je
sportretować, a potem dorysować wszystkie kształty. W tym czasie
pokazanie aktu mogło być dla młodej dziewczyny
kompromitacją. Gdy jego matka wyszła kiedyś z domu do miasta, on
namówił służącą, młodą dziewczynę,
żeby się rozebrała i potem ją malował. Matka
wróciła i zrobiła mu straszną awanturę. Ktoś jej
tłumaczył, że Schulz jest artystą, musi malować. Ona
odpowiedziała: no dobrze, ja to wszystko rozumiem, ale dlaczego w moim
domu i moją służącą! Jego matka nie mogła go
zrozumieć, bo była Żydówką z tradycjami i przekonaniami
właściwymi dla swojego środowiska.
Czy pana
rodzice coś mówili o Schulzu?
– Nie,
ale znali Schulza i jego rodzinę.
Czym
zajmował się pański ojciec?
–
Miał wytwórnię wędlin, produkował salami węgierskie,
które eksportował do Wiednia i Paryża. Firmę
założył pradziadek. Ojca
znacjonalizowali jeszcze w październiku 1939 roku, Sowieci wszystko
oplombowali, zostawili mi tylko książki i skrzypce. Tego samego dnia
odeszli służąca, praczka i dozorca.
Wspomniał
pan, że Schulz bał się Sowietów.
–
Wszyscy się baliśmy. Schulz nie miał odpowiedniego pochodzenia,
ponieważ jego ojciec posiadał sklep bławatny. On sam nie
był też lewicowcem, był postrzegany jako polski nauczyciel, nie
Żyd. W tym czasie w Drohobyczu inspektorem oświaty był pan Artur
Sandauer, późniejszy profesor literatury, który znał Schulza sprzed
wojny, ale raczej go nie eksponował. Natomiast powierzano mu malowanie
portretów urzędowych. Portrety Lenina, Stalina, Marksa, Engelsa, napisy
dekorujące ratusz – to wszystko robił Bruno Schulz. Był nadwornym
dekoratorem, zresztą robił to świetnie. I uczył w tych
wszystkich szkołach, między innymi w Instytucie Pedagogicznym, który
powstał w miejscu, gdzie było gimnazjum Jagiełły.
Co
się działo w Drohobyczu po wejściu Niemców?
–
Była tam dzielnica żydowska, która nazywała się Łan.
Nazwa pochodziła od tego, że któryś z królów przydzielił
Żydom łan ziemi poza miastem. Tam po wejściu Niemców był
pogrom, zorganizowany przez Ukraińców. Zaczęli wyciągać
ludzi, bić ich. Nie zabijali, tylko bili. Byliśmy tam niedaleko z
kuzynem i zobaczyliśmy Żydówkę, roztrzęsioną, z
małą dziewczynką. Ktoś już ją łapał. I
my z kuzynem stanęliśmy w jej obronie. Ponieważ ludzie znali
moją rodzinę, ktoś nawet napisał o dynastii Milanów z
Drohobycza, więc tę panią udało się nam wyprowadzić
z tego miejsca.
Czy ten
pogrom był inspirowany przez Niemców?
– Niemcy
się przyglądali. Przyjechała kronika niemiecka i filmowała
i ten pogrom, i groby ofiar NKWD.
Polacy
nie brali w tym udziału?
– Nie.
Co
działo się w tym czasie z Schulzem?
– Schulz
nigdzie nie uciekał. W szkole już nie uczył, zamieszkał na
terenie getta. Był w Drohobyczu inżynier Backenrot, absolwent
Sorbony, przed wojną współwłaściciel i dyrektor rafinerii
„Nafta”, a równocześnie naczelny dyrektor Francuskich Kompanii Naftowych w
Polsce. Któregoś dnia Niemcy dali ogłoszenie, by zgłosiło
się na ochotnika dziesięciu Żydów, nie wiadomo po co. On jeden
się zgłosił. Okazało się, że gestapo chciało
stworzyć sobie brygadę do różnych prac. To zadanie powierzono
Backenrotowi, który wkrótce rozbudował swoją brygadę do dwustu
osób. Zatrudniał przede wszystkim młodych chłopców i
dziewczęta, ale też takie osoby jak Bruno Schulz czy pewien lekarz,
profesor z Wiednia. Większość osób z tej brygady uratowała
się, bo po likwidacji getta Niemcy je wywieźli w okolice Krakowa i
nie zdążyli zamordować.
Brygada wybudowała w Drohobyczu ujeżdżalnię koni na
wzór paryskiej. Bruno Schulz, pracując u Backenrota, malował wiele
obrazów, między innymi dla Feliksa Landaua, gestapowca.
– To nie
były freski, Schulz nie miał ani możliwości, ani farb, ani
nie znał tej techniki. On malował zwykłe malowidła
ścienne. Brygada Backenrota robiła remont w mieszkaniu Landaua i
Schulz wykonał w pokoju dziecinnym obrazki dla jego dzieci.
Schulz, choć był w brygadzie Backenrota, nie zdołał się uratować…
–
Któregoś dnia szedłem ze szkoły ulicą Mickiewicza w
stronę rynku, z kolegą Edziem Pilchem. Nie dochodząc do ulicy
Czackiego, usłyszałem strzały. Podbiegłem tam i
zobaczyłem kilku gestapowców. Schulz leżał na lewym boku, z
prawą nogą podkurczoną i prawą ręką
wysuniętą przed siebie. Trochę dalej stało kilka osób i
usłyszałem, że ktoś mówi: „Profesor Schulz tam leży”.
Nie można było długo stać, bo gestapowcy byli pijani,
więc szybko się usunąłem. To było blisko granicy
getta, getto w tym czasie jeszcze nie było ogrodzone. Później
dowiedziałem się, że gestapo aresztowało jakiegoś
Żyda, który wyciągnął pistolet i ranił gestapowca w
mały palec. Gestapowiec Karl Günther ogłosił w odwecie tzw.
dziką akcję. Strzelali do
wszystkich jak do kaczek.
– Nikt
tego nie wie. Prawdopodobnie na cmentarzu żydowskim, ale w tym miejscu
Sowieci wybudowali osiedle, więc nie pozostał po nim żaden
ślad.
Czy pan domyśla się, komu mógł zostawić rękopis swej powieści „Mesjasz”, który zaginął?
– Nie
mam pojęcia, to tajemnicza historia.
–
Podobnie jak ja, został aresztowany przez NKWD. Byłem z nim przez te
pięć miesięcy w jednej celi. Pytałem go, w jaki sposób
udało mu się wkraść w łaski Niemców. Powiedział
mi, że kiedyś zdobył się na odwagę i porozmawiał
z Landauem. Rzekł mu: „Jesteś człowiekiem inteligentnym, wiesz,
że Hitler przegra wojnę i skończy się twoja kariera. A ja
cię zrobię i bogatym człowiekiem, i włos ci z głowy nie spadnie”. I Landau
pozwolił mu rozbudować tę brygadę. W Drohobyczu była
opinia, że jeżeli kogoś aresztowano, to trzeba iść do
Backenrota z 10 tysiącami złotych. Na drugi dzień ten ktoś
wychodził. Kiedy Backenrot pracował u Landaua, miał do
dyspozycji samochód i kierowcę Polaka. Jak była akcja, to zawsze
któryś z gestapowców zdejmował płaszcz i okrywał go nim,
żeby ochronić. Backenrot był Żydem, ale potem znaleziono
dokumenty niby potwierdzające, że Backenrot jest nieślubnym synem
hrabiego Branickiego. Te dokumenty pojechały do Berlina, gdzie
zebrała się komisja potwierdzająca, że jest czystej krwi
aryjczykiem. Wypłacili mu za trzy lata pracy i zrobili wicedyrektorem
własnej rafinerii, którą miał przed wojną.
– Gdy
mieli przyjść Rosjanie, wyszedłem na rogatki jako
żołnierz AK, żeby przyjąć patrole Armii Czerwonej. I
widzę, że na pierwszym samochodzie jedzie Backenrot i wprowadza do
miasta patrol radziecki. Ale gdzieś po miesiącu aresztowano go, za
to, że w czasie okupacji niemieckiej dał jakiemuś Żydowi po
buzi. Opowiadał mi: „Rzeczywiście, trzasnąłem tego faceta.
Ja zakładałem, że w mojej brygadzie będę ratować
młodych chłopców, młode dziewczęta i wybitnych ludzi. Tego
faceta też tam trzymałem. On chciał, żebym wziął
jeszcze jego matkę, staruszkę. Zaczął pyskować,
gestapowiec chciał go zastrzelić. Więc ja podszedłem,
dałem mu w pysk i uspokoiłem go. I on później złożył
doniesienie do NKWD.”
–
Sześć miesięcy, bardzo dobrze go wspominam. Jemu
zawdzięczam, że moi rodzice przyjechali do Polski, bo on
przekonał mnie, bym wpłynął na rodziców. Po wyjściu z
więzienia Backenrot przyjechał do Łodzi i założył
przy ulicy Nawrot fabryczkę chemiczną. Próbował nawet
współpracować z moim ojcem. Potem wyjechał do Paryża.
Podobno miał jakiś udział w ujęciu Eichmanna.
– Śledztwo trwało sześć miesięcy. W marcu 1945
roku trybunał NKWD skazał mnie na 15 lat katorgi. Parę tygodni
później wysłano mnie na Kołymę, gdzie pracowałem w
kopalni złota im. Maksyma Gorkiego. Zwolnili mnie w 1955 roku, wtedy
wróciłem do Polski.
Źródło: Dziennik Łódzki, 6-7 marca 2004.