Do Marii Kasprowiczowej
|
Wielce Szanowna Pani!
Zmuszony do przyśpieszonego wyjazdu,
opuszczałem Zakopane z żalem, że nie było mi dane wejść głębiej w porozumienie
zadzierzgające się tak dla mnie ciekawie. Nic prawie z rzeczy istotnych,
cisnących się na usta nie zostało powiedziane. Na przykład to, że wbrew
oczekiwaniom, dezorientując nastawienie pielgrzyma – była to – nie aura
zgęszczonej i najwyborniejszej historii, nie drogocenność koronnych klejnotów
skupionych na głowie Dziedziczki, nie to było czarem Harendy…
W cieniu Przeszłości kwitło
tam nieujarzmione przez historię, własne i rewolucyjne życie…
Albo to, że wyrosło w rozmowie
jakieś torso problemu, które nie miało czasu się rozwinąć i dojrzeć. Ale
wystarczyło go, by pochwycić wątek, poczuć strukturę umysłu, być zaintrygowanym
fakturą jego utkania.
Mówiła Pani o fizjonomiach.
Musiało to ujrzenie rzeczy być
preferowane we mnie, potencjalnie napięte, skoro od razu gotowe wyskoczyło na
spotkanie sformułowania Pani. Jakże chętnie byłbym je chciał w całej
rozciągłości skonfrontować z Panią, aby doświadczyć, jak daleko sięgała ta kongruencja.
Rozwijając już potem tę koncepcję Pani, myślałem, że ten, który wymyślił
„Człowieka”, statuę grecką, Hermesa – był geniuszem kłamstwa. Samo słowo
„człowiek” jest genialną fikcją, przesłaniającą pięknym i pocieszającym
kłamstwem te przepaści i światy, te kosmosy bez odpływu, jakimi są indywidua.
Nie ma człowieka – są tylko
nieskończenie odległe od siebie i suwerenne sposoby bycia, nie mieszczące się w
żadnej jednolitej formule, nie sprowadzalne do wspólnego mianownika. Od
człowieka do człowieka jest skok większy niż od robaka do najwyższego kręgowca.
Przechodząc od jednej twarzy do drugiej musimy przestawić się i przebudować do
gruntu, musimy zmienić wszystkie miary i założenia. Nic z tych kategorii, które
przydatne były, gdy chodziło o jednego człowieka – nie pozostanie nam, gdy
staniemy przed innym. Pani powiedziała o indywidualnościach: żywioły… Ja
powiedziałbym: filozofowie, systemy, plany świata, recepty na świat… Tym są
ludzie.
Według każdej z tych recept
mógłby być stworzony świat cały. Gdy przystępuję do nowego człowieka, wszystkie
doświadczenia dotychczasowe, antycypacje, z góry ułożone taktyki stają się
nieprzydatne. Między mną a każdym nowym człowiekiem zaczyna się świat na nowo,
jak gdyby nic jeszcze nie było dotychczas ustalone i zadecydowane. Jakże naiwna
i tępa jest szkolna, akademicka fizjonomika, widząca w wyrazie twarzy osad,
nawarstwienie wielokrotnych ruchów mimicznych – skurczów mięśni.
Tak jakby twarzom trzeba było
dopiero wygniatać wyraz, jakby były one czym innym, jak właśnie samym wyrazem,
ekspresją, wnikliwym mówieniem, żarliwym mruganiem do naszej domyślności. Aż
dziw, że te rzeczy są nieme, niewymowne, ledwo bełkocące niejasno. Powiedzieć
fizjonomię słowami, wyrazić ją bez reszty, wyczerpać świat w niej zawarty –
oto, co mnie pociąga: twarz ludzka jako punkt wyjścia powieści! Czy jeszcze
jestem wciąż na gruncie koncepcji Pani?
Proszę wybaczyć, że wziąłem
sobie prawo niepokojenia Pani tym listem: to porzucone torso rozmowy nie chciało
się uspokoić, chciało rozgałęzić się i żyć…
Łączę wyrazy najgłębszego
szacunku
Bruno Schulz
Drohobycz, 25 stycznia 1934
Floriańska 10
[Onet.pl –
Polityka – czytelnia]
------------