Świat wg Schulza
napisał: Andrzej
Romski
Pieśń
VIII.
*
na planie wykonanym w
barokowym stylu
ulica krokodyli i jej
okolica
świeciła pustą bielą jak
jeszcze nieznana
kraina niezbadana
miejsce do odkrycia
kilka ulic prostymi
czarnymi kreskami
wrysowano ich nazwy
wpisując niedbale
widać nie chciał
kartograf uznać tej dzielnicy
zaliczyć jej do miasta
lub nie był tam wcale
duch czasu nie
oszczędził i naszego miasta
wystrzeliły jak nagła
pańska fanaberia
ta trzeźwa użytkowość
nowy komercjalizm
zapuszczając korzenie
gdzieś na peryferiach
pseudoamerykanizm
wszczepiony na starym
zmurszałym gruncie
miasta rozwinął się nader
bezbarwną wegetacją
tandety i pustki
zamieniając w część
miasta peryferii skrawek
widziało się tam tanie
marnie budowane
kamienice i fasad ich
karykatury
krzywym domkom podmiejskim
sklecono portale
żeby mogły udawać
wielkomiejskie mury
ciągnęły się rzędami
magazyny krawców
drogerie i konfekcje
składy porcelany
i zakłady fryzjerskie o
wielkich wystawach
gdzie nazwy obco
brzmiące złotem wypisano
rdzenni mieszkańcy
miasta trzymali się z dala
od tej dzielnicy pełnej
tandety człowieczej
kreatur bez gęstości
moralnej lichoty
co zwykle w takich
miejscach ma swoje pielesze
lecz czasem bardzo
rzadko w jakiś dzień upadku
w godzinach niskich
pokus ten lub ów mieszkaniec
naszego miasta zbłądził
z chęcią degradacji
i łatwej intymności
przekroczenia granic
tam było eldorado takich
dezerterów
cichych zbiegów spod
własnej godności sztandaru
tam wszystko zapraszało
dwuznacznym mrugnięciem
do nieczystych nadziei
do grzechu bez kary
na planie wykonanym w
barokowym stylu
ulica krokodyli i jej
okolica
świeciła pustą bielą jak
jeszcze nieznana
kraina niezbadana
miejsce do odkrycia
**
wchodziło się do krawca
by zamówić ubranie
specjalność tej
dzielnicy
o elegancji taniej
lokal był wielki pusty
bezbarwny i wysoki
wielopiętrowe półki
jak schody ku obłokom
ich puste kondygnacje
wzrok aż pod sufit wiodą
co jest być może tylko
lichym niebem nad głową
przez drzwi otwarte
widać
magazyn pełen pudeł
spiętrzoną kartoteką
znikających gdzieś w
górze
przez wielkie szare okna
nie wchodzi światło
żadne
wnętrze tonie w szarości
co przedmiotom cień
kradnie
wnet nawija się jakiś
giętki smukły
młodzieniec
z łatwą mową subiekta
by sprostać twym życzeniom
lecz kiedy tak rozwija
gadając sukna bele
drapując je w surduty
lub spodnie na niedzielę
cała manipulacja
wydaje się komedią
zasłoną co ma ukryć
prawdziwe sprawy sedno
a panienki sklepowe
każda smukła i czarna
piękność każdej ze skazą
tak jak towar ich marny
wciąż wchodzą i wychodzą
i sondują oczyma
czy ta cała komedia
już osiąga swój finał
z wolna sprawa ubrania
schodzi gdzieś na plan
dalszy
subiekt cel swój
osiągnął
sprawił że gdzie chce
patrzysz
w swym zepsuciu zda ci
się
miękkim być transwestytą
co już zna twe sekrety
w intymności ukryte
wiesz już że sklep z
konfekcją
był fasadą jedynie
antykwarni z drukami
wysoce dwuznacznymi
a już subiekt usłużny
dalsze składy otwiera
gdzie księgi i ryciny
nie znane ci do teraz
fotografie winiety
nie marzone w marzeniach
wyuzdanie zepsucie
nie do wyobrażenia
coraz częściej wzdłuż
półek
suną panny sklepowe
między książek szeregiem
szare i papierowe
ale pełne pigmentu
każda twarz ma zepsutą
ciemny pigment brunetek
co czarnością lśni
tłustą
zaczajoną gdzieś w
oczach
by móc nagle z nich
wybiec
lśniącym czarnym
zygzakiem
jak karakon po szybie
czarnej krwi rasę
zdradza
ich spalony rumieniec
i pikantne pieprzyki
puszku ciemnego cienie
oliwkowe ich dłonie
zdają się książki plamić
a ich gesty powietrze
tną ciemnymi smugami
a tymczasem rozwiązłość
zrzuca już coraz
bardziej
swe hamulce pozorów
i odkrywa w krąg prawdę
natarczywą aktywność
subiekt zdmuchnął jak
świecę
i powoli przechodzi
do bierności kobiecej
leży na jednej z kanap
w swej jedwabnej piżamie
i kobiecym dekoltem
odsłoniętym nas mami
a panienki figury
jedna drugiej nawzajem
prezentują lubieżne
na ryciny zerkając
albo śpią na posłaniach
klient przestał dlań
istnieć
zostawiony sam sobie
w atmosferze tej
śliskiej
panny wdane w rozmowy
tyłem doń albo bokiem
już nie widzą go wcale
omijają go wzrokiem
z jednej nogi na drugą
przestępując niedbale
w botkach kokieteryjnych
grając wciąż smukłym
ciałem
członków ruchem wężowym
atakując bez słowa
podniecały by zaraz
widza znów zignorować
i cofały się głębiej
otwierały mu przestrzeń
żeby sam chciał ostatni
krok uczynić nareszcie
żeby chciał
***
nikt nas nie zatrzymuje
nikt nas nie zatrzymuje
nikt nas nie zatrzymuje
przez korytarze książek
między regałami
druków i czasopism
na świat wybiegamy
i oto znów przed nami
ulica krokodyli
w miejscu z którego
widać
daleko na milę
niemal całą jej długość
prawie aż do końca
do jeszcze nie
skończonych
zabudowań dworca
dzień jest szary jak
zwykle
dzień w tej okolicy
wszystko zdaje się
płaskie
kolory nie krzyczą
jak fotografia którą
widziałeś w gazecie
świat cienki tak jak
papier
co udaje życie
chwilami masz wrażenie
że tylko ten skrawek
bulwaru pod stopami
istnieje naprawdę
gdy tymczasem na bokach
ciągle się rozpada
niezdolna wytrwać w roli
marna maskarada
w splątane szare strzępy
i gipsu i pakuł
w rupieciarnię wielkiego
pustego teatru
sztuczna powaga maski
i napięta poza
nie sprawia byśmy
spektakl
chcieli zdemaskować
choć ironiczny patos
drży na naskórku
szpetnym
czujemy się wciągnięci
w dzielnicy czar
tandetny
ulica jest szeroka
jak bulwar wielkomiejski
jezdnia z ubitej gliny
jak na podwórku wiejskim
wyboje i kałuże
gdzieniegdzie kępy trawy
które tłum płynąc rzeką
omija nie bez wprawy
ten tłum bezosobisty
nader rolą przejęty
z ogromną gorliwością
udaje wielkomiejski
lecz choć się każdy
stara
swą rolę grać najlepiej
widzisz idący sennie
korowód marionetek
bezcelowość wędrówki
monotonnej i błędnej
w atmosferze błahości
przenika tę scenerię
tłum płynie jednostajnie
i rzecz to dosyć dziwna
jest ciągle niewyraźny
choć ciągle się
przybliża
czasem tylko z głów
gwaru
wyławiamy spojrzenie
jakieś ciemne i żywe
pod melonika cieniem
twarz rozdartą uśmiechem
ust co rzekły coś
właśnie
lub nogę co w pół kroku
już zastygła na zawsze
****
osobliwością tej
dzielnicy
są dorożki bez woźniców
jeżdżące samopas po
ulicach
gdy dorożkarze w tłum
wmieszani
swymi zajęci są sprawami
i o pojazdy wcale nie są
zatroskani
tu liczą się pozory puste
gesty
cel podróży tu nie jest
ważny zbytnio
pasażerowie jeżdżą
dorożkami
bo lekkomyślność tu
cechuje wszystko
czasami na zakrętach
niebezpiecznych
mkną wychyleni z
połamanej budy
z wysiłkiem w twarzy i z
lejcami w dłoniach
mijając kogoś z bardzo
wielkim trudem
osobliwością tej
dzielnicy
są dorożki bez woźniców
jeżdżące samopas po
ulicach
gdy dorożkarze w tłum
wmieszani
swymi zajęci są sprawami
i o pojazdy wcale nie są
zatroskani
mamy w dzielnicy także i
tramwaje
ambicja rajców miejskich
triumf święci
z papier mache zrobione
kiedyś wozy
powyginane dzisiaj są i
zmięte
czasami widać pasażerów
w środku
gdy tramwaj nie ma wcale
przedniej ściany
jak siedzą sztywno i z
godnością wielką
w przód przez tragarzy
miejskich popychani
osobliwością tej
dzielnicy
są dorożki bez woźniców
jeżdżące samopas po
ulicach
gdy dorożkarze w tłum
wmieszani
swymi zajęci są sprawami
i o pojazdy wcale nie są
zatroskani
w końcu tygodnia
zauważyć można
tłum co na pociąg czeka
na zakręcie
niepewny czy przyjedzie
i gdzie stanie
aż w końcu zjawia się
sapiące szczęście
a kiedy pociąg stoi już
na stacji
przekupni urzędnicy
kolejowi
w pośpiechu z podróżnymi
pertraktują
by przed odjazdem zdążyć
targu dobić
osobliwością tej
dzielnicy
są dorożki bez woźniców
jeżdżące samopas po
ulicach
gdy dorożkarze w tłum
wmieszani
swymi zajęci są sprawami
i o pojazdy wcale nie są
zatroskani
*****
monotonny beztroski
tłum wędruje wśród gwaru
mija sklepów wystawy
z ich tandetnym towarem
za brudnymi szybami
manekiny woskowe
albo lalki fryzjerskie
uczesane w połowie
prostytutki przechodzą
w długich sukniach z
koronek
choć to może fryzjerów
lub kapelmistrzów żony
idą krokiem drapieżnym
a każda jak zła wróżka
czarnym zezem zezuje
lub ma nos bez koniuszka
mówią miasta mieszkańcy
każda z nich to kokota
w uporczywych
spojrzeniach
zmrozi pewność cię
słodka
nawet szkolne dziewczęta
tak kokardy swe noszą
jakby prawie już znały
zakazane rozkosze
dumni miasta mieszkańcy
chłoną odór zepsucia
stać nas na ciut
rozpusty
i wielkomiejskich uciech
...........................................
pora już odkryć bez
ogródek
całą fatalność tej
dzielnicy
ruch co gdzie indziej ma
swój skutek
tu się zazwyczaj kończy
niczym
nic nie dobiega do
finału
gest wyczerpuje się
przedwcześnie
jakiś punkt martwy
osiągając
w pół zatrzymany przez
powietrze
a wielka bujność i
rozrzutność
w intencjach i
antycypacjach
jest w tej dzielnicy
tylko pustą
bezsilnych pragnień
fermentacją
wokół się wznosi grzechu
fluid
fluid rozwiązły i leniwy
co sprawia że jak
nigdzie czujesz
że akt spełnienia jest
możliwy
lecz przekroczywszy punkt
napięcia
pewność coś cofa i
wstrzymuje
w sekundzie rozkwit i
więdnięcie
w proch ten entuzjazm
rozsypują
będziemy żałowali
wiecznie
że wybiegliśmy z
magazynu
w którym konfekcja jest
pretekstem
bo nigdy doń już nie
trafimy
zwiedzimy wiele mu
podobnych
wędrując przez szpalery
półek
lecz napotkane smagłe
panny
nie będą chętne lecz
nieczułe
aż w końcu cała ta
gorączka
gdzieś się ulotni i
odfrunie
a każdy ruch nas
bardziej wplącze
w ogromną sieć
nieporozumień
dwuznaczność służby i
lokalu
zapamiętana to pozory
prawdziwa jest konfekcja
cała
i subiekt nie miał myśli
chorych
a świat kobiecy tej
ulicy
odznacza się zepsuciem
miernym
i jest banalnie
pospolity
za swą moralność skryty dzielnie
brak tu instynktów
wybujałych
ciemnych niezwykłych
namiętności
więc z tanim ludzkim
materiałem
wszystko tu tkwi w
pospolitości
Pieśń I.
w lipcu ojciec wyjeżdżał do wód
a ja razem z
matką i bratem
przeżywałem
wakacji cud
odurzony gorącym światłem
w koszach pełnych słońca urody
słodkie
gruszki żółte czereśnie
czarne
wiśnie które o wschodzie
czyjeś
dłonie zerwały spiesznie
ciemne wnętrza pokoi na piętrze
odwiedzało
codzień wielkie lato
katarynki
melodia w powietrzu
na podłodze
słoneczne kwadraty
po południu spacer w sobotę
uczepiony
matczynej dłoni
wprost z
półmroku sieni na złoty
żarem słońca
zalany chodnik
żółty rynek bezludna wyspa
i akacje nad
tą pustynią
wykipiałe
zielenią pyszną
jak ze
starych wzięte gobelinów
gdzieś pod ścianą kilku takich co
nie próbują
już wyjść na ludzi
gra w guziki
nie kantując bo
tu najwyższą
stawką jest guzik
aż na stryjskiej weszliśmy w
cień
przy aptece
pełnej balsamów
potem
jeszcze rudery dwie
i
przedmieścia świat zapomniany
a tam domki z oknami wraz
zatopione w
małych ogródkach
gdzie do życia
prawo ma chwast
takie samo
jak niezabudka
i gdzie wielki słonecznik stał
co z rozpędu
urósł nad miarę
strojny w
żółty żałobny szal
w wieczność
właśnie straciwszy wiarę
Pieśń II.
to jest domek ciotki
Agaty
płot brązowy w ogródku
kwiaty
szklane kule tkwiące na
tyczkach
każda jak bańka z mydła
śliczna
w każdej kuli jeden
świat zaklęty
w tej zielonej i w
różowej też
jasny świat idealnie
piękny
i szczęśliwy że płakać
się chce
w sieni stare oleodruki
już oślepłe pożarte
przez pleśń
i ten zapach co sprawia
że luki
w twej pamięci wypełnia
treść
ciemny pokój ściany w
obrazach
granat obić z deseniem
złotym
i żar mniejszy jakby
ogród kazał
upałowi zostać za płotem
i podniosła się ciotka
Agata
całym ciałem wielkim i
bujnym
z białą cerą rudo
piegowatą
bezbronnością skrywając
czujność
sam aromat męskości lub
witz
kawalerski obudzić w
niej mógł
tę kobiecość dla które tu
nic
prócz płodności nie
liczy się już
przysiedliśmy na brzegu
jej losu
pijąc wodę z sokiem
różanym
ciotce przerwać było nie
sposób
kiedy wpadła w ton
narzekania
w tle wuj Marek mały
wytarty
szary bankrut o twarzy
bez płci
w cieniu swej
bezgranicznej pogardy
wypoczywał i nabierał
sił
weszła Łucja średnia
córka ciotki
z głową nazbyt rozkwitłą nad ciałem
wciąż dziecięcym i
pulchnowiotkim
i do głowy jakby za
małym
lalkowatą podała mi dłoń
i zakwitła twarzą jak
piwonia
na rumieniec swój zła
bowiem on
jej kobiecy sekret
odsłonił
po pokoju przechadzał
się Emil
kuzyn-senior z wąsem
jasnoblond
elegancki ręce w
kieszeniach
egzotyczną woń roznosząc
wkrąg
swoje życie zmarnował w
tropikach
paląc fajkę wierny talii
kart
miał twarz z której nic
nie wyczytasz
i w portfelu zdjęcia
nagich par
Pieśń IV.
nadeszły żółte pełne
nudy dni zimowe
zrudziałą ziemię pokrył
kusy obrus śniegu
niektórym dachom go
starczyło do połowy
a inne stały całkiem
nagie bez niczego
od wron nie mogli się
opędzić kominiarze
przelatywały nad dachami
tuż po świcie
gdy już na drzewach pod
kościołem w wielkim gwarze
poustalały która ma być
którym liściem
ojciec już wtedy wcale nie
wychodził z domu
wciąż palił w piecach i
istotę ognia zgłębiał
lub na drabiny szczycie
ciągle tkwił skulony
i reperował co się dało
stamtąd sięgnąć
albo przy kloszach lamp
majstrował i łańcuchach
albo w karniszach
dźwigających stor aksamit
blisko sufitu czuł się
dobrze gdy tak słuchał
ptaków zawisłych wśród
chmur w niebie malowanym
i od spraw życia coraz
bardziej się oddalał
a kiedy matka pełna
troski i zwątpienia
o interesach i płatnościach
zaczynała
słuchał jej z pełnym
niepokoju roztargnieniem
czasem jej przerwał
zaklinając gestem ręki
by w kąt pokoju pobiec i
przyłożyć ucho
do szpary w deskach na
podłodze jakby z lękiem
że znów ważnego czegoś
mógłby nie wysłuchać
nikt już na niego nie
miał wpływu prócz Adeli
kiedy służąca zaczynała
sprzątać pokój
chłonął jej ruchy wzrok
utkwiwszy w młodym ciele
z rozkosznym dreszczem i
lubieżnym błyskiem w oku
i wystarczyło by Adela
zgięła palec
udając jakby połaskotać
ojca chciała
by ten w popłochu przez
pokoje byle dalej
uciekał tam gdzie mógł w
konwulsjach śmiać się śmiało
nagle zapragnął z bliska
przyjrzeć się zwierzętom
no i się wielkie rozpoczęło
wylęganie
jaj co przez Hamburg i
Holandię wprost z Afryki
zwieziono do nas tak jak
ojciec uknuł w planie
wielkim belgijskim kurom
popodkładał jaja
niby kukułka wieczny
owoc cudzych uczuć
a potem sprawdzał
godzinami jak się mają
i które właśnie się
szykuje do wyklucia
był to proceder
zajmujący także dla mnie
to wykluwanie sie
prawdziwych dziwotworów
żywa kolekcja dziwnych
kształtow i ubarwień
dobrze wiedzących kiedy
z jaj już wyjść jest pora
dopatrzyć było
niepodobna się w tych monstrach
o fantastycznych wciąż
rozdartych wielkich dziobach
pawi bażantow i kondorów
które postrach
budziły nawet w niebie
będąc mu ozdobą
sycząc żarłocznie
czeluściami nagich gardeł
na cienkich szyjach
dźwigał ślepe głowy wielkie
ten smoczy pomiot co
znał życia prawa twarde
żryj ile dają nawet
jeśliś jest wróbelkiem
mój ojciec chodził jak
ogrodnik pośród roślin
wzdłuż długich półek
dokładając w puste brzuchy
i codzień bardziej
wydobywał je z nicości
a one wciąż go zachęcały
brzuchów ruchem
a trochę później gdy napełnił
gwar pokoje
i barwny świergot
obsiadł lampy i karnisze
nowi mieszkańcy ciągle
dwojąc się i trojąc
gdzieś przepędzili
bezpowrotnie dawną ciszę
gdy ojciec karmił ptaki
czasem dywan żywy
błękitnosrebrnopurpurowogrynszpanowy
w ruchome kwiaty
zmieniał się lub barwne grzywy
bo ktoś znienacka w
drzwi pokoju głowę włożył
w pamięci został mi
szczególnie pewien kondor
chudy asceta
pomarszczony z nagą szyją
wierzący zawsze w swego
rodu wieczną mądrość
i w to że ona choć czas
płynie nie przemija
gdy w swej dostojnej
samotności siadł naprzeciw
mojego ojca zdawał się
być starszym bratem
ta żółta skóra i chęć w
oczach by odlecieć
te ręce w węzłach silne
długie rogowate
jak wysuszona
pomniejszona mumia ojca
jawił się kondor gdy w
samotność zapadł mocniej
ich poufałość też się
zdała nie mieć końca
gdy odkryć że wspólne
naczynie mieli nocne
kiedy z poddasza ojciec
czasem schodził do nas
ciągnąc za sobą smugę
śpiewu i trzepotu
był trochę chudszy
trochę mniejszy i skurczony
jak ptak co nie wie ile
jeszcze przed nim lotów
nagle się zrywał w
zapomnieniu i skrzydłami czasem się...
które się nam przy stole
wydawały dłońmi
trzepał żałośnie piał z
zaszłymi mgłą oczami
potem to w żart obracał
wstydząc się ogromnie
aż dnia pewnego wszystko
wzięło smutny obrót
w czasie porządków
wielkich kiedy niespodzianie
weszła Adela na poddasze
i od progu
ruszyła z miotłą w
straszny taniec-wirowaniec
wzbił się piekielny
tuman skrzydeł piór i krzyku
i przez otwarte okno
rzednąc z wolna ruszył
skrzydlaty tłum by
szukać swojej Ameryki
i tylko ojciec został bo
ktoś zawsze musi
po chwili ojciec mój
powoli zszedł po schodach
w głowie miał pewnie
myśli najczarniejsze z czarnych
nie czekający że mu ktoś
nadziei doda
król bez królestwa
pokonany wódz bez armii
Pieśń VI.
mój wuj Karol wdowiec słomiany
po południu wyruszał w sobotę
na letnisko do żony i dzieci
z obowiązku raczej niż z ochoty
od wyjazdu łóżko nie ścielone
i mieszkanie nigdy nie sprzątane
późną nocą powracał pan Karol
spustoszony z nocnych pohulanek
chłodna zmięta dziko rozrzucona
pościel była dlań wtedy jak przystań
wyspa zbawcza do której lgnął gestem
wyplutego przez morze rozbitka
po omacku w ciemności zapadał
wśród białawych chmur chłodnego pierza
i spał tak w niewiadomym kierunku
jakby wspak głową w dół we śnie leżąc
potem toczył walkę z tą pościelą
gniótł jak ciasto i miesił ją ciałem
chociaż zawsze w tych nocnych zapasach
ta puszysta bestia wygrywała
szarym świtem budził się zdyszany
wyrzucony na brzeg zlany potem
chwilę wisiał na krawędzi nocy
ale pościel go chciała z powrotem
do późnego tak spał przedpołudnia
na poduszek już płaskiej równinie
aż otworzył oczy jak pasażer
gdy się pociąg na stacji zatrzymie
pokój półmrok spowijał z osadem
wielu dni samotności i ciszy
w oknie story płonęły jaskrawo
a rój much kipiał chcąc by go słyszeć
gdy pan Karol już wrócił do jawy
i wyziewał z jam ciała do końca
resztki wczoraj brał notes i liczył
już swobodny z obliczem marzącym
potem długo leżał nieruchomy
patrząc gdzieś tam szklanymi oczami
wypukłymi o kolorze wody
wilgotnymi małymi lustrami
które wszystkie w pokoju przedmioty
w szparach okna słońca plamy białe
pustkę krzeseł i ciszę dywanów
tak jak kropla wody powtarzały
a za oknem dzień huczał płomiennie
much bzykaniem od słońca szalonych
biały pożar nie mieścił się w oknie
falowały w nim story zemdlone
wtedy wreszcie wywlekał z pościeli
ciało trzy-dziestokilku-już-letnie
siedział jeszcze czas jakiś na łóżku
postękując zupełnie bezwiednie
a organizm tkwiący w osłupieniu
choć od płciowych nadużyć znękany
jakby przyszły los jego dojrzewał
ciągle wzbierał bujnymi sokami
w ciele tym bliskim już korpulencji
w głębi gdzieś rosło wielkie nieznane
a on rósł razem z nim bez sprzeciwu
pogodzony i gotów na zmianę
tłuste i delikatne kobieco
stopy swoje widział na dywanie
kiedy wracał do siebie i chwili
z tych bezmyślnych dziwnych otumanień
i z mankietów swej dziennej koszuli
złote spinki wyjmował powoli
potem w kuchni znajdował wiaderko
pełne wody co w cieniu tam stoi
cichy krążek czujnego zwierciadła
zawsze wierny w cierpliwym czekaniu
ta jedyna wiedząca istota
żywa w tym długo pustym mieszkaniu
potem wody nalewał w miednicę
i kosztował słodkawej mokrości
i dokładnie robił toaletę
delektując się opieszałością
w tym mieszkaniu był zawsze intruzem
poddawanym milczącej krytyce
przez te ściany i meble dokoła
kiedy wchodził w ich czas i ich ciszę
otwierając swe własne szuflady
czuł się tak jak czuć może się złodziej
i by echa znienacka nie zbudzić
mimo woli na palcach wciąż chodził
a gdy wreszcie od szafy do szafy
po kawałku odnalazł kawałek
toaletę swą kończył wśród mebli
które z trudem go tolerowały
chwilę stał do odejścia już gotów
z kapeluszem w ręku i cierpieniem
że nie znalazł słowa które mogło-
by rozwiązać to wrogie milczenie
i odchodził ku drzwiom z rezygnacją
powolutku i z głową spuszczoną
zostawiając to puste mieszkanie
gdy tymczasem gdzieś w przeciwną stronę
w głąb zwierciadła oddalał się ktoś
bez pośpiechu wolnymi krokami
przez pokoje które nie istniały
odwrócony na zawsze plecami
w głąb zwierciadła oddalał się ktoś
bez pośpiechu wolnymi krokami
przez pokoje które nie istniały
odwrócony na zawsze plecami
w głąb zwierciadła oddalał się ktoś
bez pośpiechu wolnymi krokami
przez pokoje które nie istniały
odwrócony na zawsze plecami
w głąb zwierciadła oddalał się ktoś
bez pośpiechu wolnymi krokami
przez pokoje które nie istniały
odwrócony na zawsze plecami
Pieśń
III.
miasto nasze popadało
coraz bardziej w szarość
zmierzchu
porastając na
krawędziach liszajami cienia
ledwo zaczął się poranek
dzień przechylał się
powoli
w bursztynowe popołudnie
po czym w noc się zmieniał
w naszym mieszkaniu w
domu przy rynku
pełnym szaf wielkich i
zżółkłych tapet
kanap głębokich i
nocnych jęków
tej zimy ojciec na
zdrowiu zapadł
jeszcze niedawno budził
subiektów
znosząc im świece w
zimne pokoje
płosząc po drodze pułk
karakonów
które pokoje miały za
swoje
całe dnie spędzał pośród
poduszek
tocząc ze sobą dziwne
rozmowy
podsłuchiwany przez
setki uszu
zrodzonych w czarnych
czeluściach głowy
w pokoju osiadł zapach
choroby
gorzki jak gęsta
zawartość flaszek
które przy łóżku dziwnie
ozdobne
stały by ulżyć sumieniom
naszym
ojciec codziennie stawał
się mniejszy
jak schnący wewnątrz
łupiny orzech
lecz jednocześnie coraz
silniejszy
zdrowszy i w coraz
lepszym humorze
stawał na krzesłach jak
akrobata
braw oczekując
rozpromieniony
lub stukał w łóżko by w
śmiechu atak
wpaść mówiąc
"Proszę!" głosem zmienionym
wśród starych gratów
całe godziny
w kurzu pajęczyn spędzić
potrafił
by zanim wystygł obiad
rodzinny
wyjść nieprzytomnym ze starej
szafy
wkrótce już prawie nikt
nie dostrzegał
dziwactw i afer w które
się wplątał
nikt nie dociekał gdzie
się podziewa
nikt go nie szukał w
zapadłych kątach
a kiedy czasem znów się
pojawiał
coraz to mniejszy i
oddalony
nierzeczywisty nam się
wydawał
coraz mniej ludzki
odczłowieczony
aż w końcu było go tak
niewiele
ciało i dziwnych myśli
złe cienie
że tak jak kupka śmieci
Adeli
mógłby gdzieś zniknąć
niepostrzeżenie
Pieśń VII.
wyszedłem w jasną noc
zimową
jedną z tych kolorowych
nocy
kiedy nieboskłon jest
rozległy
i w żadną stronę się nie
kończy
w taki czas plączą się
ulice
noc daje każdej
sobowtóra
co nazwę ma niby ci
bliską
i niby ci znajome mury
i wciąż podsuwa nowe
skróty
w głowę pcha miasta
złudne plany
a gdy cię skusi jakimś przejściem
między niebyłe wpadasz
ściany
byłem bez płaszcza
chciałem wrócić
lecz nie wróciłem
szedłem prosto
noc nagle zdała mi się
ciepła
tchnieniem fałszywej
jakiejś wiosny
śnieg skurczył się w
baranki białe
i zapachniało wkrąg
fiołkami
księżyc się w niebie
dwoił troił
wszystkimi chwaląc się
fazami
w taką noc trudno iść
Podwalem
lub blisko rynku inną z
ulic
i nie przypomnieć że
czasami
mdłe światło świeci się
w niektórych
co osobliwe i nęcące
nie pamiętane w dni
zwyczajne
z barwy swych ciemnych
boazerii
na zawsze swą dostały
nazwę
sklepy cynamonowe
przedmiot gorących
marzeń
do późnej nocy otwarte
prawdziwie szlachetne
handle
sklepy cynamonowe
o uroczystych wnętrzach
pachnących kadzidłem i
lakiem
dalekich wysp aromatem
sklepy cynamonowe
pełne bengalskich ogni
homunculusów w
doniczkach
i szkatułek magicznych
sklepy cynamonowe
w nich żywe bazyliszki
marki państw
zapomnianych
i norymberski mechanizm
sklepy cynamonowe
tam korzeń Mandragory
i książki gdzie pełno
rycin
tak stare że tajemnicze
najbardziej chciałem do
księgarni
gdzie druki rzadkie raz
widziałem
i publikacje tajnych
klubów
co tajemnice wyjaśniały
według mojego obliczenia
starczyło przejść dwie
trzy przecznice
najpierw rzecz jasna w
bok skręcając
by w nocnych sklepów
wejść ulicę
oczyma duszy już
zwiedzałem
cynamonowych sklepów
wnętrza
skręciłem w znaną mi
ulicę
co była druga...albo
pierwsza
leciałem bardziej niźli
szedłem
bacząc by drogi nie pomylić
minąłem przecznic trzy
lub cztery
ale na sklepy nie
trafiłem
nawet konfiguracja ulic
niewiele miała z tego
ładu
co miasta plan gdzieś w
mojej głowie
sklepów nie było ani
śladu
szedłem ulicą tą przy
której
wzdłuż bez bram stały
kamienice
o oknach na głucho
zamkniętych
i ślepych odblaskiem
księżyca
myśli o sklepach noc poniosła
do znanych miejsc już
chciałem wrócić
niepokój kroki me
przyspieszył
i nagle mnie przestały
kusić
sklepy cynamonowe
przedmiot gorących
marzeń
do późnej nocy otwarte
prawdziwie szlachetne
handle
sklepy cynamonowe
o uroczystych wnętrzach
pachnących kadzidłem i
lakiem
dalekich wysp aromatem
sklepy cynamonowe
w nich żywe bazyliszki
marki państw
zapomnianych
i norymberski mechanizm
sklepy cynamonowe
pełne bengalskich ogni
homunculusów w
doniczkach
i szkatułek magicznych
sklepy cynamonowe
tam korzeń Mandragory
i książki gdzie pełno
rycin
tak stare że tajemnicze
Pieśń V.
ojca już wtedy nie było
a ptaki gdzieś odleciały
tylko na półce w salonie
pozostał kondor wypchany
w chłodnym półmroku
firanek
trwał jako żyw w pozie
mędrca
o gorzkiej twarzy ascety
na wszystko już obojętny
oczy wypadły już dawno
zmiotła je szczotka
Adeli
przez wypłakane orbity
suche łzy trocin płynęły
ty nigdy go nie kochałaś
myślałem patrząc na
matkę
która na sofie w salonie
z migreną toczyła walkę
a ten co w sercu kobiety
żadnej nie ma korzeni
ten nie wrasta w
realność
temu tylko cierpienie
we wzorowym porządku
stały przedmioty w
salonie
oprócz niesfornych piór
pawich
na komodzie w wazonie
piór ciągle żądnych
swawoli
jak klasa gimnazjalistek
pełna dewocji gdy
patrzysz
rozpustna gdy oczy
przymkniesz
i trzepotały rzęsami
i chichotały coś psocąc
albo do starych
zwierciadeł
robily wciąż perskie oko
ja z kolanami przy sofie
badając materię palcami
delikatnego szlafroka
zły na ruch piór za
plecami
spytałem niby niechcący
matki oddanej pod sąd
migreny co nie zna
litości
prawda że ... że to jest
on ?
matka pojęła od razu
choć ani mój wzrok ni
gest
nie tknął kondora na
półce
gdzie czas jego czas
przestał biec
potem gdy tkwiła w
zmieszaniu
ja tłumiąc gniew
słodkogorzki
rzekłem: więc jaki
sens mają
kłamstwa o ojcu i
plotki?
na swoje miejsce w jej
twarzy
wróciły rysy rozpadłe
to nie jest kłamstwo-odparła
o karakonach to
prawda...
sam przecież dobrze
pamiętasz...
jej usta drżały
spęczniałe
nie popatrzyła mi w oczy
i w kokieterię wpadała
zmieszałem się bo w
istocie
gdzieś na pamięci
obrazie
w mig odnalazłem bez
trudu
tę karakonią inwazję
ten zalew czarnego roju
co ciemność nocną
napełniał
tą bieganiną pajęczą
z dreszczem ożył znów we
mnie
wszystkie szczeliny i
szpary
pełniutkie wąsów
drgających
zygzaki czarnych
błyskawic
znikąd donikąd lecące
ten dziki obłęd popłochu
co na tablicy podłogi
czarną błyszczącą linią
na świat ten pisał
wyroki
i krzyki te krzyki grozy
ojca co z krzesła na
krzesło
skakał z dzirytem w ręku
wpatrzony w to wrzące
piekło
z konwulsją wstrętu
dokoła
ust wrytą odrazy
cierniem
i z wypiekami gorączki
ojciec mój zdziczał
zupełnie
twarz mu zmieniła nienawiść
którą długo znieść
trudno
w maskę tragiczną o
oczach
wciąż podejrzliwych i
czujnych
z dzikim wrzaskiem się
zrywał
przez pokój gnał jak
szalony
i zaraz dziryt podnosił
z nadzianym nań
karakonem
a potem blady ze zgrozy
Adeli oddawał lancę
a ta kończyła w cebrzyku
ofiary śmiertelne tańce
lecz wtedy już nie miał
siły
odpornej co zdrowych
ludzi
ochrania przed magią
wstrętu
i fascynację nim studzi
ze smutkiem i
przerażeniem
wnet odkryliśmy te znaki
te cienie złego sumienia
co w chorej tkwi
fascynacji
ojciec nas zaczął unikać
kryjąc się w szafach i
kątach
nieraz widziałem jak
pilnie
ciało z uwagą oglądał
sprawdzał i ręce i skórę
i konsystencję paznokci
bacznie przyglądał się
plamom
ich czarnej łuskowatości
dniami się jeszcze
opierał
w nocy sił nie miał się
bronić
i pokonany odprawiał
rytuał swój karakoni
nagi na ziemi przy
świecy
leżał upstrzony plamami
wciągany przez opętanie
gdzieś zawiłymi drogami
wtedy się go wyrzekliśmy
wciągnęła go tamta
strona
ojciec co dzień coraz
bardziej
zamieniał się w karakona
znikał na całe tygodnie
na drogach swych
karakonich
zlał się z tym czarnym
plemieniem
i przestał różnić się od
nich
nikt już nie umiał
powiedzieć
czy nocą biegł przez
pokoje
czy żył gdzieś w szparze
podłogi
wplątany w afery swoje
czy był wśród martwych
owadów
które poranek oświetlił
leżące do góry brzuchem
i dawno trafił na
śmietnik
a matka spod rzęs
spojrzała
mój drogi nie dręcz mnie
dłużej
przecież mówiłam ci
nieraz
że ojciec jest wciąż w
podróży
jak każdy komiwojażer
do domu powracać musi
nocami by tuż przed
świtem
gdzieś jeszcze dalej
wyruszyć
gdzieś jeszcze dalej
wyruszyć
gdzieś jeszcze dalej
gdzieś