„Demiurgos plus” wg
Brunona Schulza, reż. Halina Dalawska
Studencki Teatr ALTER
z Drohobycza
Już
myślałem, że Schulza naprawdę nie da się
przedstawić na scenie! Tak zresztą sądził od zawsze Jerzy
Ficowski i miał na poparcie tej tezy murowane argumenty – natury zarówno
teoretycznej, jak praktycznej. Teoretyczne są proste: to, co się
Schulza dzieje, dzieje się na pograniczu świata i języka,
„posunięć” w narracyjnej grze dokonuje się tedy to prawem, to
lewem, raz prezentując postępowania bohaterów, innym razem –
piętrząc metafory, z których nagromadzenia rodzą się nowe
sytuacje, doprawdy nie do przedstawienia na żadnej scenie. Same zdarzenia
zresztą są nad wyraz mało dosłowne. Co to znaczy, że
przedmiot (jak książka-luneta-samochód w Sanatorium pod Klepsydrą) „okazuje się czymś innym”?
Przecież nie – że się w jakiś czarodziejski sposób
przemienia, tylko – że bohater inaczej ją widzi, tak jakby
oglądał świat we śnie, gdzie ontologia otaczających go
rzeczy jest wyraźnie odmienna od zwyczajnej. Traktować snu
dosłownie raczej nie należy, to w ten sposób właśnie
Wojciech Has np. wprowadził do swego filmu owe nieszczęsne
słonie i murzynów. Co gorsza, większość opowiadań nie
ma jakiejś wyraźnej fabuły – ich poetyka opiera się na
opisie i w łonie tego opisu właśnie mogą urodzić
się zdarzenia; z tego samego powodu mało jest tam poruszających
akcję dialogów, a postacie na scenie zmuszone są mówić nieswoim
– bo narratora – językiem. Tyle pokrótce kłopotów, które tkwią w
samym tworzywie (nie poruszam tu już sprawy interpretacji – Schulza
niezwykle trudno przedstawiać tak, aby głębinowe, wielowarstwowo
ułożone sensy objawiły się w scenicznej akcji).
Drugi typ
argumentacji wywodzi się z konkretu przedstawień, które niemal bez
wyjątku obnażały dotychczas niemoc adaptatorów.
Przyjęło się na potrzeby teatru ciąć teksty Schulza na
kawałki i z tych skrawków montować jakieś sceniczne akcje. Tym,
którzy znają oryginały, musiało się to wydawać
procederem skandalicznym, ponieważ adaptator z reguły nie zdaje sobie
sprawy z tego, jakie sensy swoim cięciem niszczy, jakie – nadzwyczaj, jak
to u Schulza, precyzyjnie zbudowane – fabuły mityczne i ciągi
motywacyjne przecina. Sceniczny montaż takich kawałków z reguły
nie wnosił nic nowego do tekstu, wprost przeciwnie – doprowadzał do
destrukcji i kakofonii to, co w prozie tworzy harmonię. Nasuwa się
przy takim procederze pytanie, dlaczegóż to tylko Schulz traktowany jest
tak bezceremonialnie, czemu to z
Szekspira, Racine’a czy Wyspiańskiego nie przyrządza się
takich sałatek ze ścinków? Dodatkową chorobą adaptacji
było na domiar złego mieszanie biografii autora z historią jego
bohatera, wskutek czego zamiast literatury karmiącej się odwiecznym,
a więc w sumie optymistycznym i ocalającym mitem otrzymywaliśmy
historie o schyłku świata kresowych Żydów i holocauście.
Trudno bardziej minąć się z intencjami pisarza!
Z dotychczas
oglądanych przeze mnie scenicznych adaptacji Schulza podobała mi
się jedna tylko – dokonana przez Jana Peszka wraz z jego córką i
synem, a kompletnie zlekceważona przez krytykę w Polsce (spektakl za
to podobał się w Japonii). Pomysł Peszka polegał na tym,
że egzystencjalny kłopot Schulzowskiego ojca uczynił swoim
własnym kłopotem, że swoistą psychomachię i grę o
sukcesję, jaka rozgrywa się między pokoleniami u drohobyckiego
pisarza, rozegrał raz jeszcze – między sobą-ojcem i własnym
synem, a także córką, która w tej adaptacji gra rolę
uniwersalnej kobiecości. To przedstawienie, dalekie od intencji prostego
inscenizowania prozy, było nadzwyczaj mocne jako propozycja i dawało
pewną receptę na sceniczną adaptację Schulza, tyle że
właściwie jednorazową, bo wywiedzioną z sytuacji osobistej
aktora-reżysera. Można byłoby z tej recepty może
korzystać, ale w jakiś zdecydowanie inny, nowy sposób, szukając
po prostu przełożenia pomiędzy taką czy inną
sytuacją bohaterów a osobistymi przeżyciami inscenizatorów, nikt
jednak w sposób zadowalający artystycznie tego nie uczynił.
Pełen obaw
pojechałem więc w tym roku na drohobycki Festiwal Schulza, który
rozgrywał się głównie na scenie – i pierwsze oglądane
przeze mnie przedstawienia niepokój ów potwierdzały: wydawało
się, że nic w materii scenicznych adaptacji tego pisarza nie
drgnęło. Aż do momentu, kiedy na scenę miejscowego teatru
(tego samego, opisanego w Sklepach
cynamonowych!) wyszła ukraińska młodzież ze
Studenckiego Teatru „ALTER” z Drohobycza.
Od momentu
podniesienia kurtyny w tym spektaklu wszystko jest inaczej: zamiast starawych
sprzętów, draperii, kostiumów w stylu żydowskim etc., scena jest
niemal pusta, wypełniona tłumem ubranych na biało postaci,
dziewcząt i chłopców, zastygłych w różnych gestach. Z
tyłu sceny podwyższenie z siedziskiem dla jedynego aktora ubranego na
czerwono, którego długie włosy upodabniają nieco do figury
Chrystusa. Na samym początku to on właśnie schodzi z podestu,
aby w każdą z pozostałych postaci tchnąć życie i
ruch. Ten ruch przekształca się w rodzaj tańca. Do końca
spektaklu na scenie jest pełno owego tańca – przedstawienie jest
niezwykle dynamiczne i pełne baletowej wprost gracji. No dobrze, ale o co
w tym wszystkim chodzi?
Zespół tekstów,
jakiego użył do swej adaptacji jej autor, Andrzej Maria Marczewski,
pochodzi z opowiadań i esejów „demiurgicznych” (stąd też
tytuł przedstawienia: Demiurgos plus).
Początek jest z Mityzacji
rzeczywistości, znajdą się tam jeszcze fragmenty Genialnej epoki, Księgi, obszerne partie z Traktatu
o manekinach i innych jeszcze utworów, jednym słowem, różne
opowieści mówiące o procederze stwarzania. Nic na pozór mniej
nadającego się do przedstawienia na scenie! Ale autorzy spektaklu nie
przejmują się bynajmniej kwestią budowania jakiejś
teatralnej iluzji rzeczywistego świata. Aktorzy są po prostu najpierw
szukającymi między sobą związków słowami –
wywiedzionymi ze Słowa pierwotnego, potem przeistaczają się
niejako w rzeczy, w obrazy z rysunków małego Józefa, w zatroskaną
rodzinę bohatera, w publiczność spektakli inscenizowanych przez
Ojca. Akcja spektaklu nadaje kolejno różnym osobom pewne role, w które one
się wcielają, ale te role nie są do osób na stale
przywiązane, nie ma też niczego takiego, jak „charaktery” do
odegrania – wszystko w zgodzie ze znaną deklaracją z listu Schulza do
Witkacego: „W zwyczajach, w sposobach bycia tej rzeczywistości przejawia
się pewnego rodzaju zasada – panmaskarady. Rzeczywistość
przybiera pewne kształty tylko dla pozoru, dla żartu, dla zabawy.
Ktoś jest człowiekiem, a ktoś karakonem, ale ten kształt
nie sięga istoty, jest tylko rolą na chwilę przyjętą,
tylko naskórkiem, który za chwilę zostanie zrzucony”.
Jedna więc
tylko jest na scenie postać, której dramat autorzy spektaklu
przedstawiają. To Demiurg, który może być zarówno Bogiem, jak
Ojcem czy Józefem, od innych odróżnia go jedynie twórczy zakrój
podejmowanych przedsięwzięć. „Historia demiurgii” przedstawiana
na scenie to dzieje zarówno Stworzyciela w ogóle (Boga, Mesjasza, uniwersalnego
Ojca), jak pojedynczego człowieka, który w trakcie swego życia
poznaje rozkosze i kłopoty tworzenia. Przy czym wszystko to – jak u
Schulza – prezentowane jest w ramach procesu wzajemnego odbijania się:
osób, scen, sytuacji.
Interesujący
jest status wypowiadanych na scenie tekstów – coś, z czym adaptatorzy
zazwyczaj nie mogli sobie poradzić, starali się bowiem tworzyć
„postacie” o jakiejś psychologicznej konsekwencji, a te znów nie
mogły poradzić sobie aktorsko z fragmentami narracji, które im
reżyser wkładał w usta. Tu kłopot zniknął:
Schulzowskie teksty są wypowiadane – ale te wypowiedzi nie
tworzą koniecznie scenicznych ani psychologicznych sytuacji, po prostu
istnieją w materii przedstawienia, nic więcej. Niezwykle trafnym
pomysłem jest w spektaklu uwzględnienie widzów i słuchaczy prezentowanych scen czy
tekstów, dramat twórcy polega bowiem zazwyczaj u Schulza na tym, że
prostaczkowie go nie rozumieją – stąd na scenie raz po raz wybucha
śmiech, a jednym z jego żywiołów jest przedrzeźnianie.
Jednocześnie dość swobodna materia, z której buduje się
rzeczywistość sceniczną, sprawia, że łatwo w niej
wymodelować (z ludzi) symboliczne zdarzenia. Wszystko to
zawdzięczają twórcy spektaklu głównemu i rewolucyjnemu pomysłowi
natury ontologicznej, odczytaniu ze zrozumieniem cytowanego przeze mnie zdania
z listu Schulza do Witkacego. Reszta w tym przedstawieniu jest tego
konsekwencją, choć trudno nie zauważyć wspaniałego,
pełnego pasji zaangażowania, z jakim młodzi aktorzy podeszli do
swych zadań.
Pewien kłopot
jest z określeniem, kto jest właściwym ojcem sukcesu. Adaptator?
Tu sprawa wygląda dość dziwnie, Andrzej Maria Marczewski
wybrał bowiem teksty, z których udało się złożyć
konsekwentną i tłumaczącą się dobrze
całość, ale – sam z własnymi, polskimi aktorami
wtłoczył (prawie) ten sam tekst w maszynerię tradycyjnej
teatralizacji Schulzowskiej prozy. Prezentowane dzień po spektaklu
młodych Ukraińców całkowicie odmienne przedstawienie
Marczewskiego grzeszyło tym wszystkim, czym odstręczały mnie
wszystkie dotychczasowe inscenizacje Schulza. „Wymyślili” zatem
ukraiński spektakl od strony koncepcji ogólnej Wiera i Igor Meniokowie,
znani miłośnicy Schulza i propagatorzy literatury polskiej z
Drohobycza, organizatorzy Muzeum Schulza i całego festiwalu, fantastyczną
choreografię, ruch sceniczny, rytm przedstawienia zawdzięczamy
natomiast reżyserii Haliny Dalawskiej.
Nie ulegajmy
złudzeniu: ten taneczny, młodzieżowy spektakl nie jest
próbą ideowego rozbrojenia Schulza, przeciwnie, ten Schulz w
ukraińskim wydaniu jest nieoczekiwanie trudny, filozoficznie bogaty,
nasycony wielu skomplikowanymi treściami, choć można też tu
i ówdzie podejmować z tą inscenizacją dyskusję. Tym
bardziej jednak warto zrobić wszystko, aby przedstawienie dojechało do
Polski i aby mogli zobaczyć je tutejsi widzowie.
Jerzy Jarzębski ©
Didaskalia. Gazeta teatralna, nr 63,
październik 2004, s. 84-85
E PIERWSZY FESTIWAL
BRUNONA SCHULZA