Encoding: Central European (Windows)
Pochód miejscami Brunona Schulza
z czytaniem fragmentów jego
tekstów
(Drohobycz, 12 lipca 2004
r.)
Stacja 1. Dom rodzinny na rogu Rynku. Miejsce
narodzin — (Władysław Panas / Igor
Meniok) |
Mieszkaliśmy
w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i ślepych fasadach,
które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do ciągłych omyłek.
Gdyż wszedłszy raz w niewłaściwą sień na
niewłaściwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy
labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjść na obce
podwórza i zapominało się o początkowym celu wyprawy,
ażeby po wielu dniach, wracając z manowców dziwnych i
splątanych przygód, o jakimś szarym świcie przypomnieć
sobie wśród wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i
tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w
stan zaniedbania wskutek opieszałości matki, przesiadującej w
sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo,
spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie,
zostawiając wszędzie ślady w postaci wyczesanych włosów,
grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie posiadało określonej liczby pokojów,
gdyż nie pamiętano, ile z nich wynajęte było obcym
lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem któryś z tych izb zapomnianych i
znajdowano ją pustą: lokator dawno się wyprowadził, a w
nie tkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych
odkryć. (Nawiedzenie) |
Stacja 2. Rynek — (Aleksander Fiut / Ola Lewandowska) |
Rynek był pusty i
żółty od żaru, wymieciony z kurzu gorącymi wiatrami, jak
biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego
placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych
filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało
się, że te drzewa afektują wicher, wzburzając teatralnie
swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać
wytworność wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra
szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały
się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw,
rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się,
że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy,
obijający stare fasady z pleśni tynku) obtłukiwały
kłamliwą glazurę, wydobywając z dnia na dzień
wyraźniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia,
które formowało je od wewnątrz. Teraz okna, oślepione blaskiem
pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swą pustkę;
otwarte sienie pachniały chłodem i winem. [...] Tak wędrowaliśmy z
matką przez dwie słoneczne strony rynku, wodząc nasze
załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku
mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami – jedne
bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie
płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieś
twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do
błogiej nicości. (Sierpień) |
Stacja 3. Boczne uliczki Rynku — (Branislava Stojanović / Dmytro
Stećko) |
Potem zaczynało wszystko
zarastać czarną, próchniejącą kora,
łuszczącą się wielkimi płatami, chorymi strupami
ciemności. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i
szło wniwecz w tej cichej zamieszce, w panice prędkiego
rozkładu, w górze utrzymywał się i rósł coraz wyżej
milczący alarm zorzy, drgający świergotem miliona cichych
dzwonków, wzbierających wzlotem miliona niewidzialnych skowronków
lecących razem w jedną wielką, srebrną nieskończoność.
Potem była już nagle noc – wielka noc, rosnąca jeszcze
podmuchami wiatru, które ją rozszerzały. W jej wielokrotnym
labiryncie wyłupane były gniazda jasne: sklepy – wielkie, kolorowe
latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku kupujących.
Przez jasne szyby tych latarni można było śledzić
zgiełkliwy i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów
jesiennych. Ta wielka, fałdzista noc
jesienna, rosnąca cieniami, rozszerzona wiatrami, kryła w swych
ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym drobiazgiem, z
pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej pstrokacizny. Te budki i
kramiki, sklecone z pudełek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami
czekolad, pełne mydełek, wesołej tandety, złoconych
błahostek, cynfolii, trąbek, andrutów i kolorowych miętówek,
były stacjami lekkomyślności, grzechotkami beztroski,
rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami
nocy. (Noc Wielkiego Sezonu) |
Stacja 4. Ulica Krokodyli — (Grzegorz Józefczuk, Janusz Degler /
Ostap Dzondza) |
[...] Na tych bliższych planach wydobył sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrą wyrazistość gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, świecących w późnym i ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogrąża wszystkie załomy i framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały się, jak plastry ciemnego miodu, w wąwozy ulic, zatapiały w swej ciepłej, soczystej masie tu całą połowę ulicy, tam wyłom między domami, dramatyzowały i orkiestrowały ponurą romantyką cieni tę wieloraką polifonię architektoniczną. Na tym planie, wykonanym w stylu
barokowych prospektów, okolica Ulicy Krokodylej świeciła pustą
bielą, jaką na kartach geograficznych zwykło się
oznaczać okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej
egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam były czarnymi kreskami
i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piśmie, w odróżnieniu od
szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie kartograf wzbraniał
się uznać przynależność tej dzielnicy do
zespołu miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym
i postponującym wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę,
musimy już teraz zwrócić uwagę na dwuznaczny i wątpliwy
charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegający od zasadniczego tonu
całego miasta. (Ulica Krokodyli) |
Stacja 5. Teatr — (Andrzej Maria Marczewski / Leonid
Golberg) |
[...] Raz nawet poszliśmy do
teatru. Znaleźliśmy się
znowu w tej wielkiej, źle oświetlonej i brudnej sali, pełnej
sennego gwaru ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy
przebrnęliśmy przez ciżbę ludzką, wynurzyła
się przed nami olbrzymia bladonebieska kurtyna, jak niebo jakiegoś
innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi
policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To
sztuczne niebo szerzyło się i płynęło
wzdłuż i w poprzek, wzbierając ogromnym tchem patosu i
wielkich gestów, atmosferą tego świata sztucznego i pełnego
blasku, który budował się tam, na dudniących rusztowaniach
sceny. Dreszcz płynący przez wielkie oblicze tego nieba, oddech
ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski,
zdradzał iluzoryczność tego firmamentu, sprawiał to
drganie rzeczywistości, które w chwilach metafizycznych odczuwamy jako
migotanie tajemnicy. Maski trzepotały
czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coś
bezgłośnie i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy
napięcie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny
pęknie naprawdę, uniesie się i ukaże rzeczy
niesłychane i olśniewające. (Sklepy cynamonowe) |
Stacja 6. Ulica Podwale — (Jadwiga Andrzejewska / Ostap
Dzondza) |
Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem, że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie - pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej wiosny. Śnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo, które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w którym księżyc dwoił się i troił, demonstrując w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujących spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W taką noc nie podobna iść Podwalem ani żadną inną z ciemnych ulic, które są odwrotną stroną, niejako podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej późnej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w
późną noc otwarte, były zawsze przedmiotem moich gorących marzeń. Słabo
oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały
głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich
krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znaleźć
ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno
zaginionych, chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja
owadów egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki,
korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach,
mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki,
stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających
historyj. (Sklepy cynamonowe) |
Stacja 7. Plac Św. Trójcy — (Anna Maria Jurewicz / Halina Kwas) |
Plac Św. Trójcy był o tym czasie pusty i czysty. Po roztopach wiosennych i błotach, spłukanych później ulewnymi deszczami, pozostał teraz bruk umyty, wysuszony w wielu dniach cichej, dyskretnej pogody, o tych dniach wielkich już i może zbyt obszernych na tę wczesną porę, wydłużonych trochę nad miarę, zwłaszcza wieczorami, kiedy zmierzch przedłużał się bez końca, pusty jeszcze w swej głębi, daremny i jałowy w swym ogromnym oczekiwaniu. […] Ten wielki, czysty plac leżał owego popołudnia jak bania szklana, jak nowy nie zaczęty rok. Szloma stał na jego brzegu całkeim szary i zgaszony, zawalony błękitami, i nie śmiał łamać decyzją tej doskonałej kuli dnia nie zużytego. […] Nie śpieszył się. Stał na krawędzi dnia i nie śmiał przekroczyć, przekreślić swym drobnym, młodym, lekko utykającym chodem tej łagodnie sklepionej konchy popołudnia. Przejrzysty cień leżał nad miastem. Milczenie tej trzeciej godziny po południu wydobywało z domów czystą biel kredy i rozkładało ją bezgłośnie, jak talię kart, dookoła placu. Obdzieliwszy go jedną turą, napoczynało już nową, czerpiąc rezerwy bieli z wilkiej, barokowej fasady Św. Trójcy, która, jak zlatująca z nieba ogromna koszula Boga, pofałdowana w pilastry, ryzality i framugi, rozsadzona patosem wolut i arhiwolut, porządkowała na sobie w pośpiechu tę wielką wzburzoną szatę. (Genialna epoka) |
Stacja 8. Kościół Św.
Bartłomieja — (Henryk Jóźwiak / Igor
Stachniw) |
Nadeszły żółte,
pełne nudy dni zimowe. Zrudziałą ziemię pokrywał
dziurawy, przetarty, za krótki obrus śniegu. Na wiele dachów nie
starczyło go i stały czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki
kryjące w sobie zakopcone przestrzenie strychów – czarne, zwęglone katedry, najeżone
żebrami krokwi, płatwi i bantów – ciemne płuca wichrów
zimowych. Każdy świt odkrywał nowe kominy i dymniki,
wyrosłe w nocy, wydęte przez wicher nocny, czarne piszczałki
organów diabelskich. Kominiarze nie mogli opędzić się od wron,
które na kształt żywych czarnych liści obsiadały
wieczorem gałęzie drzew pod kościołem, odrywały
się znów, trzepocąc, by wreszcie przylgnąć, każda do
właściwego miejsca na właściwej gałęzi, a o
świcie ulatywały wielkimi stadami tumany sadzy, płatki kopciu,
falujące i fantastyczne, plamiąc migotliwym krakaniem
mętnożółte smugi świtu. Dni stwardniały od zimna i
nudy, jak zeszłoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tępymi
nożami, bez apetytu, z leniwą sennością. (Ptaki) |
Stacja 9. Dom na Floriańskiej — (Jerzy Jarzębski / Mikoła
Kozak) |
Okno pokoju, pełne po brzegi nieba, wzbierało tymi wzlotami bez końca i przelewało się firankami, które całe w płomieniach, dymiąc w ogniu, spływały złotymi cieniami i drganiem słoi powietrznych. Na dywanie leżał ukośny, pałający czworobok, falując blaskiem, i nie mógł oderwać się od podłogi. Ten słup ognisty wzburzał mnie do głębi. Stałem urzeczony, na rozkraczonych nogach i oszczekiwałem go zmnienionym głosem, obcymi, twardymi przekleństwami. Na progu, w sieni, stali skonsternowani, przestraszeni, załamując ręce: krewni, sąsiedzi, wystrojone ciotki. Podchodzili na palcach i odchodzili, zaglądali przez drzwi, pełni ciekawości. A ja krzyczałem. – Widzicie – krzyczałem do matki, do brata – zawsze mówiłam wam, że wszystko jest zatamowane, zamurowane nudą, nie wyzwolone. A teraz patrzcie, co za wylew, co za rozkwit wszystkiego, co za błogość... I płakałem ze szczęścia i z bezsilności. – Obudźcie się – wołałem – pośpieszcie mi z pomocą! Czy mogę sam jeden podołać temu zalewowi, czy mogę ogarnąć ten potop? Jak mam, sam jeden, odpowiedzieć na milion olśniewających pytań, którymi Bóg mnie zalewa? A gdy milczeli, wołałem w gniewie: – Śpieszcie się, nabierajcie pełne wiadra tej obfitości, gromadźcie zapasy! Ale nikt mnie nie mógł wyręczyć, stali bezradni i oglądali się za siebie, cofali za plecy sąsiadów. Wtedy zrozumiałem, co mam czynić [...] (Genialna epoka) |
Stacja 10. Ulica Szewczenki — (Waldemar Czyszak / Lena Bucharowa) |
Po dniu krótkim, bezładnym, na poły przespanym, otwierała się noc jak ogromna rojna ojczyzna. Tłumy wylegały na ulicę, wysypywały się na place, głowa na głowie, jak gdyby odbito beczki kawioru toczącego się strugami lśniącego śrutu, płynącego rzekami pod nocą czarną jak smoła i zgiełkliwą od gwiazd. Schody załamywały się pod ciężarem tysięcy, we wszystkich oknach ukazywały się zrozpaczone figurki, ludzie-zapałki na ruchomych drewienkach przekraczały parapet w lunatycznym ferworze, tworzyły żywe łańcuchy jak mrówki, ruchome spiętrzenia i kolumny – jeden na ramionach drugiego – spływające z okien na platformy placów, jasne od blasku beczek smolnych. Proszę mi wybaczyć, jeśli opisując te sceny pełne ogromnego spiętrzenia i tumultu wpadam w przesadę, wzorując się mimo woli na pewnych starych sztychach w wielkiej księdze klęsk i katastrof rodzaju ludzkiego. (Kometa) |
Stacja 11. Willa Jarosza — (Krzysztof Pyziak / Wolodia Chudyk) |
Nie miałem odwagi obejść willi i dostać się na drugą stronę. Zostałbym niechybnie dostrzeżony. Dlaczego mimo to mam uczucie, jak gdybym już tam kiedyś był – bardzo dawno? Czy w gruncie rzeczy nie znamy już z góry wszystkich krajobrazów, które napotkamy w naszym życiu? Czy może w ogóle coś zajść jeszcze całkiem nowego, czego byśmy w najgłębszych naszych rezerwach od dawna nie przeczuli? Wiem, że kiedyś o jakiejś późnej godzinie stanę tam na progu ogrodów, ręka w rękę z Bianką. Wejdziemy w te zapomniane zakątki, gdzie między starymi murami zamknięte są zatrute parki, te sztuczne raje Poego pełne szaleju, maku i opiatycznych powoi, płonących pod burym niebem bardzo starych fresków. Zbudzimy biały marmur statuy śpiącej z pustymi oczyma w tym zamarginesowym świecie, za rubieżą zwiędłego popołudnia. Spłoszymy jej jedynego kochanka, czerwonego wampira uśpionego na jej łonie ze złożonymi skrzydłami. Uleci bezgłośnie, miękki, płynny i falujący bezsilnym, bezcielesnym, jaskrawoczerwonym ochłapem bez skieletu i substancji, zawiruje, rozłopoce się, rozkłóci bez śladu w zmartwiałym powietrzu. Przez małą furtkę wkroczymy na całkiem pustą polanę. Roślinność będzie tam spalona jak tytoń, jak preria w późne lato indiańskie. Będzie to może w stanie New Orleans albo Luisiana – kraje wszak są tylko pretekstami. Siądziemy na kamiennym ocembrowaniu kwadratowej sadzawki. Bianka zamoczy białe palce w ciepłej wodzie pełnej żółtych liści i nie podniesie oczu. Po drugiej stronie siedzieć będzie czarna smukła postać cała zakwefiona. Zapytam o nią szeptem, a Bianka potrząśnie głową i powie cicho: – Nie bój się, ona nie słucha, to jest moja zmarła matka, która tu mieszka. – Potem powie mi rzeczy najsłodsze, nacichsze i najsmutniejsze. Nie będzie już żadnej pociechy. Zmierch będzie zapadał... (Wiosna) |
Stacja 12. Park obok Gimnazjum Jagiełły — (Zbigniew Milczarek / Marika Karalus) |
Czy czujecie tajemny, głęboki sens tej przygody, gdy wątły i blady maturzysta wychodzi przez sklane drzwi z bezpiecznej przystani sam jeden w bezmiar nocy lipcowej? Czy przebrnie kiedyś te czarne moczary, trzęsawiska i przepaście nieskończonej nocy, czy wyląduje jakiegoś poranku w bezpiecznym porcie? Ile dziesiątek lat trwać będzie ta czarna odyseja? Nikt jeszcze nie napisał topografii nocy lipcowej. W geografii wewnętrzengo kosmosu te karty są nie zapisane. Noc lipcowa! Z czym by ją porównać, jak opisać? Czy porównam ją do wnętrza ogromnej czarnej róży nakrywającej nas snem stokrotnym tysiąca aksamitnych płatków? Wiatr nocny rozdmuchuje do głębi jej puszystość i na dnie wonnym dosięga nas spojrzenie gwiazd. Czy porównam ją do czarnego firmamentu naszych przymkniętych powiek, pełnego wędrujących pyłów, białego maku gwiazd, rakiet i meteorów? A może porównać ją do długiego jak świat nocnego pociągu, jadącego nieskończonym czarnym tunelem? Iść przez noc lipcową to przedzierać się z trudem z wagonu do wagonu, pomiędzy sennymi pasażerami, wśród ciasnych korytarzy, dusznych przedziałów i krzyżujących się przeciągów. Noc lipcowa! Tajemny fluid mroku, żywa, czujna i ruchliwa materia ciemności, nieustannie kształtująca coś z chaosu i każdy kształt natychmiast zarzucająca! (Noc lipcowa) |
Stacja 13. Gimnazjum Władysława
Jagiełły — (Aurelia Sobczak / Wiera Meniok) |
Te nocne seanse pełne
były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąć
sposobności, by nie zaglądnąć na moment do sali
rysunkowej, postanawiając, że nie pozwolę się tam
zatrzymać dłużej nad krótką chwilkę. Ale
wstępując po tylnych, cedrowych schodach, pełnych
dźwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję
się w obcej, nigdy nie widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer
nie przerywał tu solennej ciszy. Korytarze były w tym skrzydle
obszerniejsze, wysłane pluszowym dywanem i pełne wytworności.
Małe, ciemno płonące lampy świeciły na ich
zagięciach. Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na
korytarzu jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna
jego ściana otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do
wnętrza mieszkania. Zaczynała się tu przed oczyma długa
amfilada pokojów, biegnących w głąb i urządzonych z
olśniewającą wspaniałością. Szpalerem obić
jedwabnych, luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych
pająków biegł wzrok w puszysty miąższ tych zbytkownych
wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania i migotliwych arabesek,
plączących się girland i pączkujących kwiatów.
Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko
tajnych spojrzeń, które oddawały sobie zwierciadła, i
popłochu arabesek, biegnących wysoko fryzami wzdłuż
ścian i gubiących się w sztukateriach białych sufitów. Z podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyślałem się, że nocna moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora, przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawością, z bijącym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym, przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe wścibstwo? (Sklepy cynamonowe) |
Stacja 14. Róg Mickiewicza i Czackiego. Miejsce
śmierci — (Jadwiga Andrzejewska / Andrij
Buryj) |
Zbliżamy się teraz w
naszym opowiadaniu szybkimi krokami do tej wspaniałej i katastroficznej
epoki, która w biografii naszej nosi nazwę epoki genialnej. Daremnie przeczylibyśmy,
że czujemy już teraz to ściśnięcie serca, ten
błogi niepokój, świętą tremę, jaka poprzedza rzeczy
ostateczne. Wkrótce zabraknie nam w tyglach kolorów, a w duszy blasku, aby położyć
najwyższe akcenty, nakreślić najświetlistsze i już
transcendentalne kontury w tym malowidle. Cóż to jest epoka genialna i
kiedy to było? Tu zmuszeni jesteśmy stać
się na chwilę całkiem ezoteryczni jak pan Bosco z Mediolanu, i
zniżyć nasz głos do wnikliwego szeptu. Musimy pointować
nasze wywody wieloznacznymi uśmiechami i, jak szczyptę soli,
rozcierać w koniuszkach palców delikatną materię
imponderabiliów. Nie nasza wina, jeżeli czasami będziemy mieli
wygląd tych sprzedawców niewidzialnych tkanin, demonstrujących w
wyszukanych gestach oszukańczy swój towar. Więc czy epoka genialna
zdarzyła się, czy nie zdarzyła? Trudno odpowiedzieć. I
tak i nie. Bo są rzeczy, które się całkiem, do końca, nie
mogą zdarzyć. Są za wielkie, ażeby się zmieścić
w zdarzeniu, i za wspaniałe. Próbują one tylko się
zdarzyć, próbują gruntu rzeczywistości, czy je uniesie. I wnet
się cofają, bojąc się utracić swą
integralność w ułomności realizacji. A jeśli
nadłamały swój kapitał, pogubiły to i owo w tych próbach
inkarnacji, to wnet, zazdrosne, odbierają swą
własność, odwołują ją z powrotem,
reinterują się i potem w biografii naszej zostają te
białe plamy, wonne stygmaty, te pogubione srebrne ślady bosych nóg
anielskich, rozsiane ogromnymi krokami po naszych dniach i nocach, podczas
gdy ta pełnia chwały przybiera i uzupełnia się nieustannie
i kulminuje nad nami, przekraczając w triumfie zachwyt po zachwycie. A jednak w pewnym sensie
mieści się ona cała i integralna w każdej ze swych
ułomnych i fragmentarycznych inkarnacyj. Zachodzi tu zjawisko
reprezentacji i zastępczego bytu. Jakieś zdarzenie, może
być co do swej proweniencji i swoich własnych środków
małe i ubogie, a jednak, zbliżone do oka, może otwierać w
swoim wnętrzu nieskończoną i promienną perspektywę
dzięki temu, że wyższy byt usiłuje w nim się
wyrazić i gwałtownie w nim błyszczy. Tak tedy będziemy zbierali te
aluzje te ziemskie
przybliżenia, te stacje i etapy po drogach naszego życia, jak
ułamki potłuczonego zwierciadła.
Będziemy zbierali po kawałku to, co jest jedno i niepodzielne,
naszą wielką epokę, genialną epokę naszego
życia. (Księga) |
|
|
www.brunoschulz.prv.pl / beket@ptt.yu