www.brunoschulz.org

------------------------------------

 

 

E  SKLEPY CYNAMONOWE  F

 

 

Žohari / Csótányok / Прусакі / Ščurki / Тараканы / Tarakonai / The Cockroaches

 

 

BRUNO SCHULZ

 

KARAKONY

 

 

Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej kolorowości genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przy zamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam, jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętności i abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się trociny. Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, narośle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej starczej głowie coś dostojnie hieratycznego.

Pierzasty habit jego był już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem pokoju W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty, żal do matki za łatwość, z jaką przeszła do porządku dziennego nad stratą ojca. Nigdy go nie kochała – myślałem – a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach rzeczywistości. Nawet na uczciwą obywatelską śmierć nie zasłużył sobie – myślałem – wszystko u niego musiało być dziwaczne i wątpliwe. Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartą rozmową. Owego dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie.

 W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzorowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach. Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewo-lucyjności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. Świdrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w ścianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze zwierciadła odwykłe od ruchu i wesołości, zaglądały przez dziurki od kluczy. Nawet w obecności matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami, z kolanami przyciśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w zamyśleniu, delikatną materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: – Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on? – I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora – matka odgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chwili, żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując wzbierający gniew, spytałem: – Jaki sens mają w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu?

 

 

BRUNO ŠULC

 

BUBAŠVABE

 

 

Bilo je to za vreme sivih dana koji su došli posle sjajnog šarenila genijalne epohe moga oca. Bile su to duge nedelje depresije, teške nedelje bez nade i praznika, pod zatvorenim nebom i osiromašenim pejzažom. Oca tad već nije bilo. Gornje sobe su bile pospremljene i iznajmljene jednoj telefoniskinji. Od celokupnog ptičjeg domaćinstva ostao nam je jedan jedini primerak, ispunjeni kondor, koji je stajao na polici u salonu. U hladnom polumraku spuštenih zavesa stajao je tamo, kao za života, na jednoj nozi, u pozi budističkog mudraca, a njegovo gorko, sasušeno, asketsko lice bilo je skamenjeno u izraz krajnje ravnodušnosti i abnegacije. Oči su mu ispale, a kroz isplakane, suzne očne duplje prosipala se piljevina. Samo su rožnate egipatske izrasline na snažnom golom kljunu, i na goloj šiji, izrasline i žlezde bledoplave boje davale toj staračkoj glavi nešto dostojanstveno, hijeratično.

Njegovu perjanu rizu su već na mnogim mestima izgrizli moljci. Gubio je meko, sivo perje, koje je Adela jednom nedeljno čistila zajedno sa bezimenom prašinom sobe. Na olinjalim mestima se videlo grubo platno za džakove, iz koga su virile kučine. Potajno mi je bilo žao što je majka sa takvom lakoćom prešla na dnevni red posle gubitka oca. Nikada ga nije volela – mislio sam – a pošto otac nije ukorenjen u srcu ni jedne žene, nije zato mogao urasti ni u kakvu realnost pa je večito lebdeo na periferiji života, u polurealnim regionima, na ivicama stvarnosti. Nije bio zaslužio čak ni poštenu građansku smrt – mislio sam – sve je kod njega moralo biti čudno i sumnjivo. Odlučio sam da u pogodnom trenutku iznenadim majku otvorenim razgovorom. Toga dana (bio je to teški zimski dan [78] i od jutra je već sipilo meko paperje sumraka) majka je imala migrenu i ležala sama na sofi u salonu.

U toj retko posećivanoj, svečanoj sobi od vremena očevog nestanka vladao je uzorni poredak, koji je Adela održavala voskom i četkom. Nameštaj je bio pokriven navlakama; sve stvari su bile podređene gvozdenoj disciplini koju je Adela uvela u toj sobi. Samo se buket paunovog perja, koje je stajalo u vazi na komodi, nije mogao držati u stezi. To je bio element svojevoljan, opasan, neuhvatljive revolucionarnosti, kao bučni razred gimnazijalki, pred očima pun pobožnosti, a iza leđa razvratne samovolje. Te oči su po ceo dan svrdlale i bušile rupe u zidovima, namigivale, gurale se, trepćući, s prstom na ustima, jedne preko drugih, pune kikota i vragolija. Ispunjavale su sobu cvrkutom i šapatom, rasipale se kao leptiri oko lampe, udarale šarenom gomilom u mutna, staračka ogledala odvikla od kretanja i veselosti, zavirivale kroz ključaonice. Čak i u prisutnosti majke, koja je sa zavezanom glavom ležala na sofi, nisu mogle da se uzdrže, namigivale su, davale međusobno znakove, govorile nemim, šarenim alfabetom, punim tajnih značenja. Ljutio me je taj drski sporazum, ta treperava zavera iz mojih leđa. S kolenima pritisnutim uz majčinu sofu, ispitujući sa dva prsta kao rasejan, fini materijal njene domaće haljine, rekao sam kao uzgred: „Hteo sam već odavno da te zapitam: je li istina da je to on?” Iako čak ni pogledom nisam pokazao na kondora, majka je odmah pogodila. Veoma se zbunila i spustila oči. Namerno sam pustio da prođe jedan trenutak, da bih malo uživao u njenoj zbunjenosti, posle čega sam sasvim mirno, savlađujući gnev koji je rastao, upitao: „Kakav smisao onda imaju sve te spletke i laži, koje seješ unaokolo o ocu?”

Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu porządkować. – Jakie kłamstwa? – spytała mrugając oczyma, które były puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka. – Znam je od Adeli – rzekłem – ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę.

Usta jej drżały lekko, źrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. – Nie kłamałam – rzekła, a usta jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę. – Z tymi karakonami to prawda – sam przecież pamiętasz... – Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemność nocną, pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podłogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawiści żaden organizm długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza zamieniła jego twarz w stężałą maskę tragiczną, w której tylko źrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich świadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się od straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na lup szału, wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się. Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać, krył się dzień cały po kątach, w szafach, pod pierzyną. Widziałem go nieraz, jak w zamyśleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona.

W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań potężnymi atakami. Widziałem go późną nocą, w świetle świecy stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego.

Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem każdym wyraźniej – mój ojciec zamieniał się w karakona.

Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśmy go coraz rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieś na swych karakonich drogach – przestaliśmy go odróżniać, zlał się w zupełności z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała?

   – A jednak – powiedziałem zdetonowany – jestem pewny, że ten kondor to on. – Matka spojrzała na mnie spod rzęs: – Nie dręcz mnie, drogi – mówiłam ci już przecież, że ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju – przecież wiesz, że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed świtem jeszcze dalej odjechać.

 

 

 

Ali njene crte, koje su se u prvom trenutku bile raspale u panici, počele su ponovo da se sređuju. „Kakve laži?” upitala je žmrikajući očima, koje su bile prazne, nalivene plavetnilom, bez beonjača. „Znam ih od Adele”, rekao sam, „ali mi je poznato da potiču od tebe; hoću da znam istinu.”

Njena usta su lako podrhtavala, zenice, izbegavajući moj pogled, pobegoše u kut oka. „Nisam lagala”, rekla je, a usta joj nabubriše i istovremeno postadoše mala. Osetio sam da koketuje sa mnom kao žena sa muškarcem. „Ono sa bubašvabama je istina – i sam se sećaš...” Zbunio sam se. Doista, sećao sam se te invazije bubašvaba, te poplave crnih rojeva, koja je ispunjavala noćnu tamu paučjom jurnjavom. Sve pukotine su bile pune brkova koji su se mrdali, iz svake pukotine je naglo mogla izleteti bubašvaba, iz svake pukotine na podu mogla je da sevne ta crna munja po podu. Ah, ti očevi krici od [79] straha, skakanje sa stolice na stolicu sa kratkim kopljem u rukama. Ne uzimajući ni jelo ni piće, sa pečatima groznice na licu, s grčem gađenja oko usta, moj otac je bio potpuno podivljao. Jasno je bilo da tu napetost nijedan organizam ne može dugo izdržati. Strašno gađenje je izmenilo njegovo lice u ukočenu tragičnu masku, u kojoj su samo zenice, sakrivene pod donjim kapkom, vrebale ležeći, napete kao tetive, u večnom podozrenju. S divljom vikom naglo bi skakao sa sedišta, kao bez očiju jurio u ugao sobe i već dizao koplje, na kome je nataknuta ogromna bubašvaba očajnički prebirala gužvom svojih nogu. Tada bi Adela došla u pomoć ocu bledom od užasa i oduzimala mu koplje zajedno sa nabodenim trofejom, da bi ga utopila u čabrici. Već tada ne bih, međutim, znao reći da li su mi te prizore usadila Adelina pričanja, ili sam sam bio njihov svedok. Moj otac tada već nije imao one otporne snage, koja zdrave ljude brani od opčinjenosti gađenja. Umesto da se odvoji od strašne atraktivne snage te potčinjenosti, moj otac, predat na milost i nemilost ludilu, sve više se uplitao u nju. Žalosne posledice nisu dozvolile da se dugo čeka na njih. Ubrzo su se pojavili prvi znaci podozrivosti, koji su nas ispunili strahom i tugom. Očevo držanje se promenilo. Njegovo ludilo, euforija njegovog uzbuđenja se ugasila. U pokretima i mimici počeli su se otkrivati znaci nečiste savesti. Počeo je da nas izbegava. Po ceo dan se skrivao po uglovima, u ormanima, pod perinom. Često sam ga viđao kako zamišljeno posmatra sopstvene ruke, ispituje konzistenciju kože, noktiju, na kojima su počele da se pojavljuju crne pege, kao ljuske bubašvaba.

Danju se još opirao ostacima snage, borio se, ali je noću opčinjenost udarala na njega snažnim jurišima. Kasno noću sam ga viđao u svetlosti sveće koja je stajala na podu. Moj otac je ležao na zemlji nag, išaran crnim mrljama totema, iscrtan linijama rebara, fantastičnim crtežom anatomije koja se skroz videla, ležao je četvoronoške, obuzet opčinjenošću averzije, koja ga je uvlačila u dubinu svojih komplikovanih puteva. Moj otac se kretao mnogočlanim, komplikovanim kretnjama čudnog rituala, u kome sam sa užasom prepoznao podražavanje bubašvabjeg ceremonijala.

Od tog vremena smo se odrekli oca. Sličnost sa bubašvabama je svaki dan bila sve veća – moj otac se pretvarao u bubašvabu.

Počeli smo da se navikavamo na to. Viđali smo ga sve ređe, po cele nedelje je nestajao negde na svojim bubašvapskim putevima – prestali smo da ga razlikujemo, sasvim se izjednačio sa tim crnim neobičnim plemenom. Ko je mogao reći da li još živi negde u nekoj pukotini poda, da li je noću trčao kroz sobe, umešan u bubašvapske [80] poslove, ili je možda bio među onim mrtvim insektima, koje je Adela svako jutro nalazila izvrnute trbuhom nagore i naježene nogama i sa gađenjem skupljala na đubrovnik i izbacivala?

   – Pa ipak – rekao sam zbunjen – siguran sam da je taj kondor on. – Majka me pogleda ispod trepavica: „Nemoj da se mučiš, dragi – već sam ti govorila da otac putuje po zemlji kao akviziter – pa znaš da ponekad dolazi noću kući, da bi pre svanuća otputovao dalje.”

 

 

[Bruno Šulc: Prodavnice cimetove boje, s poljskog preveo Stojan Subotin, Beograd : Nolit, 1961, str. 265 8 Antologija poljske fantastike, priredio Stojan Subotin, Beograd : Nolit, 1969, str. 187-241.]

 

 

E  SKLEPY CYNAMONOWE  F