/ Kometa
/ The Comet / Комета / Комета
/ El cometa
/ The Comet
Bruno Schulz
KOMETA
1
Koniec zimy stał tego
roku pod znakiem szczególnie pomyślnej koniunktury astronomicznej. Kolorowe
wróżby kalendarza zakwitały czerwono w śniegu na rubieży poranków. Od
pałającej czerwieni niedziel i świąt padał odblask na pól tygodnia i paliły się
dni te na zimno fałszywym i słomianym ogniem, złudzone serca biły przez chwilę
żywiej olśnione tą zwiastującą czerwienią, która nic nie zwiastowała i była
tylko przedwczesnym alarmem, kolorową blagą kalendarzową, namalowaną jaskrawym
cynobrem na okładce tygodnia. Począwszy od Trzech Króli przesiadywaliśmy noc w
noc nad białą paradą stołu lśniącego od lichtarzy i sreber, układając bez końca
pasjanse. Z godziny na godzinę noc za oknem stawała się jaśniejsza, lukrowana
cała i lśniąca, pełna kiełkujących bez końca migdałów i cukrów. Księżyc,
niewyczerpany transformista, cały pogrążony w swych późnych praktykach
księżycowych, odprawiał kolejno swe fazy, coraz jaśniejsze i jaśniejsze,
wykładał się wszystkimi figurami preferansa, dublował we wszystkich kolorach.
Już za dnia stał często na boku, zawczasu gotowy, mosiężny i bez blasku –
melancholijny walet ze swą świecącą żołędzia – i czekał na swoją kolej.
Tymczasem całe nieba baranków przechodziły przez jego samotny profil cichą i
białą, rozległą wędrówką, ledwo go zakrywając mieniącą się, rybią łuską z
perłowej macicy, w którą ścinał się pod wieczór kolorowy firmament. Potem już
dni kartkowały się pusto. Wicher przelatywał z hukiem nad dachami, wydmuchiwał
wystygłe kominy aż do dna, budował nad miastem imaginatywne rusztowania i
piętra i rozwalał te dudniące, napowietrzne budowle, z łomotem krokwi i belek.
Czasami wybuchał na dalekim przedmieściu pożar. Kominiarze zbiegali miasto na
wysokości dachów i galeryjek pod niebem grynszpa-nowym i rozdartym.
Przeprawiając się z połaci na połać, u cypli i chorągiewek miasta śnili w tej
napowietrznej perspektywie, że wicher otwiera im na chwilę wieka dachów nad
alkowami dziewcząt i zatrzaskuje je wnet z powrotem nad wielką wzburzonąksięgą
miasta – oszołamiającą lekturą na wiele dni i nocy. Potem wichry zmęczyły się i
ustały. W oknie sklepowym subiekci wywiesili wiosenne materiały, i od miękkich
kolorów wełny złagodniała wnet aura, zabarwiła się lawendą, zakwitła bladą
rezedą. Śnieg skurczył się, sfałdował w niemowlęce runo, wsiąknął na sucho w
powietrze, wypity przez kobaltowe powiewy, wchłonięty z powrotem przez rozległe
i wklęsłe niebo bez słońca i bez obłoków. Gdzieniegdzie zakwitły już w
mieszkaniach oleandry, otwierano okna i bezmyślne ćwierkanie wróbli napełniało
pokój w tępej zadumie dnia błękitnego. Nad czystymi placami zbiegały się na
chwilę gwałtowne starcia ziemb, gilów i sikorek z przeraźliwym kwileniem – i
pierzchały na wszystkie strony zmiecione przez powiew, wymazane, unicestwione
w pustym błękicie. Przez chwilę pozostawały po nich w oku kolorowe cętki –
garść confetti rzuconych
na oślep w jasną przestrzeń – i topniały na dnie oka w neutralnym lazurze.
Zaczął się przedwczesny sezon wiosenny. Koncypienci adwokaccy nosili wąsiki
podkręcone spiralnie do góry, wysokie, sztywne kołnierzyki, i byli wzorem
elegancji i szyku. W dni podmyte wichurą jak powodzią, gdy wicher niósł się z
hukiem wysoko nad miastem, kłaniali się z daleka kolorowymi melonikami znajomym
damom, oparci plecami o wiatr, z rozwianymi polami, i odwracali spojrzenia,
pełni zaparcia i delikatności, ażeby nie narażać swych bogdanek na obmowę. Damy
traciły na chwilę grunt pod nogami, wykrzykiwały przestraszone, obłopotane
sukniami, i odzyskując z powrotem równowagę, odpowiadały z uśmiechem na ukłon.
Po południu, bywało, wiatr się uciszał, Adela
czyściła na ganku wielkie miedziane rondle chrzęszczące metalicznie pod jej
dotknięciem. Niebo stawało nad gontowymi
dachami nieruchomo, zatchnione, rozgałęzione niebieskimi drogami. Subiekci
przysłani ze sklepu z jakimś zleceniem przystawali długo kolo niej u progu
kuchni, wsparci o balustradę ganku, upici całodziennym wiatrem, z zamętem w
głowie od ogłuszającego ćwierkania wróbli. Z oddali powiew przynosił zagubiony
refren katarynki. Nie słychać było cichych słów, które formowali półgłosem,
niby od niechcenia – z niewinną miną – w istocie obliczonych na gorszenie
Adeli. Ugodzona do żywego, reagowała gwałtownie, lżyła ich w uniesieniu, cała
zaperzona, a twarz jej szara i zmętniała od wiosennych marzeń stawała w pąsach
gniewu i rozbawienia. Spuszczali oczy z nikczemną dewocją, z niegodziwą
satysfakcją, że udało im się wyprowadzić ją z równowagi.
Szły dni i popołudnia,
płynęły w zamęcie codzienne zdarzenia nad miastem widzianym z wysokości naszego
ganku, nad labiryntem dachów i domów w mętnej poświacie tych szarych tygodni.
Druciarze zbiegali je, obwołując swe usługi, czasem potężne kichnięcie Szlomy
znaczyło w dali dowcipną puentą daleki i rozpierzchły tumult miasta; na jakimś
odległym placu wariatka Tłuja, doprowadzona do rozpaczy dogadywaniem malców,
zaczynała tańczyć swoją dziką sarabandę, podrzucając wysoko spódnice ku uciesze
gawiedzi. Powiew wiatru przygładzał, wyrównywał te wybuchy, rozprowadzał w
zgiełk monotonny i szary i rozwlekał jednostajnie nad morzem gontowych dachów
w mlecznym i dymnym powietrzu popołudnia. Adela, oparta o balustradę ganku,
nachylona nad tym dalekim wzburzonym szumem miasta, wyławiała zeń wszystkie
głośniejsze akcenty, składała z uśmiechem te zagubione sylaby, usiłując je
powiązać, wyczytać jakiś sens z tej wielkiej i szarej, wzbierającej i
opadającej monotonii dnia.
Epoka stała pod znakiem
mechaniki i elektryczności, i cały rój wynalazków wysypał się na świat spod
skrzydeł geniuszu ludzkiego. W mieszczańskich domach pojawiły się garnitury na
cygara zaopatrzone w elektryczną zapalniczkę. Przekręcano kontakt i rój iskier
elektrycznych zapalał knot umaczany w benzynie. Budziło to niesłychane
nadzieje. Szkatułka muzyczna w kształcie pagody chińskiej, nakręcona kluczem,
zaczynała natychmiast grać miniaturowe rondo, obracając się jak karuzela.
Dzwonki trelowały na zakrętach, skrzydełka drzwiczek otwierały się na
przestrzał, ukazując kręcący się rdzeń katarynkowy, tabakierkowy triolet. We
wszystkich domach zakładano dzwonki elektryczne. Życie domowe stanęło pod
znakiem galwanizmu. Cewka drutu izolowanego stała się symbolem czasu. W
salonach demonstrowali młodzi eleganci zjawisko Galvaniego i odbierali
promienne spojrzenia dam. Konduktor elektryczny otwierał drogę do serc
kobiecych. Nad udanym eksperymentem bohaterowie dnia posyłali od ust pocałunki
wśród aplauzu salonów. Niedługo
trzeba było czekać, a miasto zaroiło się od welocypedów różnej wielkości i
kształtu. Filozoficzny pogląd na świat obowiązywał. Kto przyznawał się do idei
postępu, wyciągał konsekwencje i dosiadał welocypedu. Pierwsi byli naturalnie
koncypienci adwokaccy, ta awangarda nowych idei, z podkręconymi wąsikami i w
kolorowych melonikach, nadzieja i kwiat naszej młodzieży. Rozpierając hałaśliwą
gawiedź, wjeżdżali w tłum na ogromnych bicyklach, trycyklach, grając drucianymi
szprychami. Ręce wsparłszy na szerokiej kierownicy, manewrowali z wysokiego
kozła ogromną obręczą koła, wkrawującego się w rozbawiony motłoch linią falistą
i krętą. Niektórych z nich ogarniał szał apostolski. Podnosząc się jak w
strzemionach na swych grających pedałach, przemawiali z wysokości do ludu,
przepowiadając nową, szczęśliwą erę ludzkości – zbawienie przez bicykl... I
jechali dalej wśród oklasków publiczności, kłaniając się na wszystkie strony.
A jednak było coś
żałośnie kompromitującego w tych wspaniałych i tryumfalnych rozjazdach, był
jakiś zgrzyt bolesny i przykry, którym przekrzywiały się na szczycie tryumfu i
staczały w swą własną parodię. Musieli to czuć sami, gdy uwieszeni, jak pająki,
wśród filigranowej aparatury, rozkraczeni na pedałach jak wielkie skaczące
żaby, wykonywali swe kaczkujące ruchy wśród toczących się szeroko obręczy. Krok
tylko dzielił ich od śmieszności i przekraczali go z rozpaczą, pochylając się
na kierownicę i zdwajając szybkość jazdy – rozgimnastykowany kłąb gwałtownych
łamańców, który się przekoziołkowywal. Cóż dziwnego? Człowiek wkraczał tu mocą
niedozwolonego dowcipu w dziedzinę niesłychanych ułatwień, zdobywanych zbyt
tanio, niżej kosztów, niemal za darmo, i ta dysproporcja między wkładem a
efektem, to oczywiste oszukiwanie natury, to nadmierne opłacanie genialnego
tricku – wyrównywało się autoparodią. Jechali wśród żywiołowych wybuchów
śmiechu, opłakani zwycięzcy, męczennicy swej genialności – tak wielka była siła
komiczna tych cudów techniki.
Gdy brat mój po raz
pierwszy przyniósł ze szkoły elektromagnes, gdy z dreszczem wewnętrznym
doświadczaliśmy wszyscy dotknięciem tajemnie wibrującego życia, zamkniętego w
obwodzie elektrycznym, ojciec uśmiechał się z wyższością. W głowie jego
dojrzewała myśl dalekosiężna, zestrzelał się i zamykał łańcuch dawno
powziętych podejrzeń. Dlaczego ojciec uśmiechał się do siebie, dlaczego oczy
jego przekręcały się, łzawiąc, w tył orbit w śmiesznie przedrzeźnianej dewocji?
Któż potrafi odpowiedzieć? Czy przeczuwał gruby trick, ordynarną intrygę,
przejrzystą machinację poza zdumiewającymi objawieniami tajemnej siły? Od tej
chwili datuje się zwrot ojca do doświadczeń laboratoryjnych.
Laboratorium ojca było
proste: kilka kawałków drutu zwiniętego w cewki, parę słoi z kwasem, cynk,
ołów i węgiel – oto był cały warsztat tego przedziwnego ezoteryka. – Materia –
mówił spuszczając wstydliwe oczy nad swym stłumionym prychaniem – materia, moi
panowie... – Nie domawiał zdania, pozwalał się domyślać, że był na tropie
grubego kawału, że byliśmy wszyscy, jakeśmy tu siedzieli, gruntownie nabici w
butelkę. Ze spuszczonymi oczami ojciec natrząsał się cicho z tego odwiecznego
fetysza. – Panta rei! – wołał i zaznaczał ruchem rąk wieczne krążenie
substancji. Od dawna pragnął zmobilizować krążące w niej utajone siły, upłynnić
jej sztywność, torować jej drogi do wszechprzenikania, do transfuzji, do
wszechcyrkulacji, jedynie właściwej jej naturze. – Principium
individuationis furda – mówił i
wyrażał tym swą bezgraniczną pogardę dla tej naczelnej ludzkiej zasady. Rzucał
to mimochodem, biegnąc wzdłuż drutu, przymykał oczy i macał delikatnym
dotknięciem różne miejsca obwodu, wyczuwając nikłą różnicę potencjałów. Robił
nacięcia w drucie, nachylał się, nasłuchując, i już byl o dziesięć kroków
dalej, ażeby powtórzyć tę czynność w innym punkcie obwodu. Zdawał się mieć
dziesięć rąk i dwadzieścia zmysłów. Jego rozstrzelona uwaga pracowała w stu
miejscach równocześnie. Żaden punkt przestrzeni nie był wolny od jego podejrzeń.
Nachylał się, nakłuwając drut w jakimś punkcie obwodu, i nagłym rzutem za
siebie strzelał jak kot w upatrzone miejsce i pudłował zawstydzony. –
Przepraszam – mawiał zwracając się nagle do zdumionego widza przypatrującego
się jego manipulacjom – przepraszam, chodzi mi właśnie o ten kawałek
przestrzeni, który pan zajmuje swą osobą, czy nie zechciałbyś się pan na chwilę
usunąć? – I wykonywał pośpiesznie swoje migawkowe pomiary, zwrotny i zręczny
jak kanarek, podrygujący sprawnie na drgawkach swych celowych nerwów.
Metale zanurzone w
rozczynach kwasów, słone i śniedziejące w tej bolesnej kąpieli, zaczynały w
ciemności przewodzić. Obudzone z drętwej martwoty nuciły monotonnie, śpiewały
metalicznie, świeciły śródcząsteczkowo w nieustannym zmierzchu tych dni żałobnych
i późnych. Niewidzialne ładunki wzbierały w biegunach i przekraczały je,
uchodząc w wirującą ciemność. Ledwo wyczuwalne świerzbienie, ślepe mrowiące
prądy zbiegały przestrzeń spolaryzowaną w koncentryczne linie sił, w krążenia i
spirale pola magnetycznego. To tu, to tam sygnalizowały ze snu aparaty,
odpowiadały sobie z opóźnieniem, poniewczasie, beznadziejnymi monosylabami,
kreska, kropka, w przerwach głuchego letargu. Ojciec stał pośród tych
wędrujących prądów z bolesnym uśmiechem, wstrząśnięty tą jąkającą się
artykulacją, tą niedolą razna zawsze zamkniętą i bezwyjściową, sygnalizującą
monotonnie kalekimi półsylabami z nie wyzwolonych głębi.
W rezultacie tych badań
ojciec doszedł do wyników zdumiewających. Wykazał na przykład, że dzwonek
elektryczny, oparty na zasadzie tzw. młotka Neefa, jest zwykłą mistyfikacją.
Nie człowiek włamywał się tu w laboratorium natury, ale natura wciągała go w
swoje machinacje, osiągając poprzez jego eksperymenty swoje własne cele,
zmierzające nie wiadomo dokąd. Mój ojciec dotykał przy obiedzie paznokcia swego
wielkiego palca trzonkiem łyżki zanurzonej w zupę, i oto w lampie zaczynało
terkotać dzwonkiem Neefa. Cała aparatura była zbędnym pretekstem, nie należała
do rzeczy, dzwonek Neefa był miejscem zbiegu pewnych impulsów substancji,
szukających swej drogi poprzez spryt człowieka. Natura chciała i sprawiała,
człowiek był oscylującą strzałką, czółenkiem
tkackiego warsztatu, strzelającym to tu, to tam wedle jej woli. Był on sam
tylko składnikiem, częścią młotka Neefa.
Ktoś rzucił słowo
„mesmeryzm", i ojciec podchwycił je skwapliwie. Krąg jego teorii zamknął
się, znalazł swoje ostatnie ogniwo. Człowiek według tej teorii był tylko stacją
przejściową, chwilowym węzłem mesmerycznych prądów, plączących się tam i sam w
łonie wiecznej materii. Wszystkie wynalazki, którymi tryumfował, były
pułapkami, w które go natura zwabiała, były potrzaskami niewiadomego.
Eksperymenty ojca zaczęły nabierać charakteru magii i prestidigitatorstwa,
posmaku parodystycznej żonglerki. Nie będę mówił o rozlicznych eksperymentach z
gołębiami, które w trakcie manipulowania pałeczką rozmanipulowywał na dwa, na
trzy, na dziesięć, ażeby je potem stopniowo, z wysiłkiem wmanipulować z
powrotem w pałeczkę. Uchylał kapelusza, i oto wylatywały kolejno z trzepotem,
wracały do rzeczywistości w pełnej liczbie, zapełniając stół falującą,
ruchliwą, gruchającą gromadką. Czasem przerywał sobie w nieoczekiwanym punkcie
eksperymentu, stawał niezdecydowany z przymkniętymi oczami i po chwili biegł
drobnym kroczkiem do sieni, gdzie wsadzał głowę w lufcik komina. Było tam
ciemno, głucho od sadzy i błogo jak w samym sednie nicości, ciepłe prądy
wędrowały w dół i w górę. Ojciec przymykał oczy i stał tak czas jakiś w tej
ciepłej, czarnej nicości. Czuliśmy wszyscy, że ten incydent nie należał do
rzeczy, wychodził niejako poza kulisy sprawy, przymykaliśmy wewnętrznie oczy na
ten fakt pozamarginesowy, należący do zgoła innego porządku rzeczy.
Mój ojciec miał w swym
repertuarze sztuki istotnie deprymujące, przejmujące prawdziwą melancholią. W
jadalni naszej krzesła miały wysokie pięknie rzeźbione oparcia. Były to jakieś
girlandy liści i kwiatów w guście realistycznym, ale wystarczało prztyknięcie
ojca, a rzeźba ta nabierała nagle niezwykle dowcipnej fizjonomii, nieokreślonej
puenty, zaczynała migotać i mrugać porozumiewawczo, i było to nad wyraz
zawstydzające, niemal nie do zniesienia, aż póki mruganie nie zaczynało
nabierać całkiem określonego kierunku, nicodpartości niezwalczonej, i ten i ów
z obecnych zaczynał wykrzykiwać: – Ciocia Wandzia, jak mi Bóg miły, ciocia
Wandzia! – damy zaczynały piszczeć, bo to była ciocia Wandzia jak żywa, nie,
ona sama już była z wizytą, już siedziała i prowadziła swój nieskończony
dyskurs, nie dopuszczając nikogo do głosu. Cuda ojca unicestwiały się same, bo
nie było to żadne widmo, była to rzeczywista ciocia Wandzia w całej swej
zwyczajności i pospolitości, która nie pozwalała nawet na myśl o jakimś cudzie.
Zanim przystąpimy do
dalszych wypadków tej pamiętnej zimy, wypada jeszcze napomknąć krótko o pewnym
incydencie, który w naszej kronice rodzinnej bywa zawsze wstydliwie tuszowany.
Co się stało z wujem Edwardem? Przyjechał wówczas do nas z wizytą, nic nie
przeczuwając, tryskając zdrowiem i przedsiębiorczością, żonę i córeczkę
zostawił na prowincji czekające z tęsknotą jego powrotu – przyjechał w
najlepszym humorze, ażeby się trochę zabawić, rozerwać z dala od rodziny. I co
się stało? Eksperymenty ojca zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Po pierwszych
zaraz jego sztukach wstał, zdjął palto i oddal się całkowicie do rozporządzenia
ojca. Bez zastrzeżeń! Słowo to wypowiedział z uporczywym spojrzeniem i silnym
uściskiem dłoni. Mój ojciec zrozumiał. Upewnił się, czy wuj nie miał
tradycyjnych uprzedzeń co do „principium
indwiduationis". Okazało się, że nie,
żadnych, zgoła żadnych. Wuj był liberalny i bez przesądów. Jedyną jego
namiętnością było służyć nauce.
Początkowo ojciec
pozostawiał mu jeszcze nieco swobody. Czynił przygotowania do zasadniczego
eksperymentu. Wuj Edward korzystał ze swej swobody, rozglądając się po mieście.
Kupił sobie welocyped okazałej wielkości i objeżdżał na jego ogromnym kole
rynek dookoła, zaglądając z wysokości swego kozła do okien pierwszego piętra.
Przejeżdżając koło naszego domu, uchylał z elegancją kapelusza przed damami stojącymi
w oknie. Miał wąsy zakręcone spiralnie i małą spiczastą bródkę. Wkrótce jednak
przekonał się, że welocyped nie jest zdolny wprowadzić go w głębsze tajniki
mechaniki, że ten genialny aparat nie był w stanie trwale dostarczać dreszczów
metafizycznych. I wtedy to zaczęły się eksperymenty, przy których brak
uprzedzeń wuja co do „principium
indwiduationis" okazał się tak
niezbędny. Wuj Edward nie miał żadnych zastrzeżeń, aby dla dobra nauki dać się
fizycznie zredukować do nagiej zasady młotka Neefa. Zgodził się bez żalu na
stopniową redukcję wszystkich swych właściwości w celu obnażenia najgłębszej
swej istoty, identycznej, jak to czuł od dawna, z wymienioną zasadą.
Zamknąwszy się w swym
gabinecie, ojciec rozpoczął stopniowy rozbiór zawiłej istoty wuja Edwarda,
męczącą psychoanalizę rozłożoną na szereg dni i nocy. Stół gabinetu zapełniać
się zaczął rozłożonymi kompleksami jego jaźni. Początkowo wuj uczestniczył
jeszcze w naszych posiłkach, mocno zredukowany, próbował brać udział w naszych
rozmowach, przejechał się raz jeszcze na welocypedzie. Potem poniechał tego,
widząc się coraz bardziej zdekompletowanym. Pojawił się u niego pewien rodzaj
wstydu, charakterystyczny dla tego stadium, w którym się znajdował. Unikał
ludzi. Równocześnie ojciec zbliżał się coraz bardziej do celu swych zabiegów.
Zredukował go do niezbędnego minimum, usunął jedno po drugim wszystko
nieistotne. Umieścił go wysoko w niszy ściennej klatki schodowej, organizując
jego elementy na zasadzie ogniwa Leclanche'a. Mur w tym miejscu był spleśniały,
grzyb rozpościerał tam swą białawą plecionkę. Ojciec korzystał bez skrupułów z
całego kapitału entuzjazmu wujowskiego, rozciągał jego wątek wzdłuż całej
długości sieni i lewego skrzydła domu. Posuwając się na drabinie wzdłuż ściany
ciemnego korytarza, wbijał małe ćwieczki w ścianę wzdłuż całego toru jego
obecnego żywota. Te dymne
żółtawe popołudnia były prawie zupełnie ciemne. Ojciec posługiwał się zapaloną
świeczką, którą oświecał z bliska zmurszałą ścianę, piędź za piędzią. Krążą
wersje, że w ostatniej chwili wuj Edward, dotychczas tak po bohatersku
opanowany, okazał jednak pewne zniecierpliwienie. Mówią nawet, że przyszło do
gwałtownego, acz spóźnionego wybuchu, który o mało co nie zniweczył prawie
skończonego dzieła. Ale instalacja była już gotowa, i wuj Edward, jak był przez
całe życie wzorowym mężem, ojcem i człowiekiem interesów, tak i w tej ostatniej
swej roli poddał się w końcu wyższej konieczności. Wuj funkcjonował znakomicie.
Nie było wypadku żeby odmówił posłuszeństwa. Wyszedłszy z zawikłanej swej
komplikacji, w której tylekroć się dawniej gubił i gmatwał, znalazł wreszcie
czystość zasady jednolitej i prostolinijnej, której odtąd mial niezmiennie
podlegać. Kosztem swej z trudem administrowanej wielorakości uzyskał teraz
prostą, nie problematyczną nieśmiertelność. Czy był szczęśliwy? Próżno o to
pytać. Pytanie to ma sens jeśli chodzi o istoty, w których zawarte jest
bogactwo alternatyw i możliwości, dzięki czemu rzeczywistość aktualna może się
przeciwstawić połowicznie realnym możliwościom i w nich zwierciedlić. Ale wuj
Edward nie miał alternatyw, przeciwstawienie: szczęśliwy – nieszczęśliwy nie
istniało dla niego, ponieważ był aż do ostatecznych granic z sobą identyczny.
Nie można się było powstrzymać od pewnego uznania, widząc go tak punktualnie,
tak ściśle funkcjonującego. Nawet żona jego, ciotka Teresa, gdy przybyła po
pewnym czasie w ślad za mężem, nie mogła się pohamować aby co chwilę nie
przyciskać guzika, ażeby usłyszeć ten głos donośny i wrzaskliwy, w którym
odpoznawała dawny timbre jego
głosu, gdy był zirytowany. Co do córeczki Edzi, można było powiedzieć, że
zachwyciła ją kariera ojca. Później co prawda wzięła na mnie pewien rodzaj
odwetu mszcząc się za czyn mego ojca, ale to już należy do innej historii.
2
Mijały dni, popołudnia
stawały się dłuższe. Nie było co z nimi zrobić. Nadmiar czasu jeszcze surowego,
jeszcze czczego i bez zastosowania, przedłużał wieczory pustymi zmierzchami.
Adela po wczesnym umyciu naczynia i po sprzątnięciu kuchni stała bezradna na
ganku, patrząc bezmyślnie na kraśniejącą blado dal wieczorną. Jej piękne oczy,
tak wymowne kiedy indziej, stawaływ słup z tępego zamyślenia – wypukłe, wielkie
i błyszczące. Cera jej, przy końcu zimy zmętniała i szara od swądów kuchennych,
odmładzała się teraz pod wpływem wiosennej grawitacji miesiąca, przybierającego
od kwadry do kwadry, nabierała refleksów mlecznych, odcieni opałowych, połysków
emalii. Tryumfowała teraz nad subiektami, którzy tracili kontenans pod jej
ciemnymi spojrzeniami, wypadali z roli zblazowanych bywalców knajp i lupanarów
i wstrząśnięci jej nową urodą, szukali innej platformy zbliżenia, gotowi do
koncesji na rzecz nowego układu stosunków, do uznania faktów pozytywnych.
Eksperymenty ojca nie
sprowadziły wbrew wszystkim oczekiwaniom przewrotu w życiu powszechnym.
Zaszczepienie mesmeryzmu na ciele nowoczesnej fizyki nie okazało się płodne.
Nie żeby w odkryciach ojca nie tkwiło ziarno słuszności. Ale prawda nie
decyduje o powodzeniu idei. Nasz głód metafizyczny jest ograniczony i prędko
ulega nasyceniu. Ojciec stał właśnie u progu nowych rewelacyjnych odkryć, gdy w
nas wszystkich, w szeregi jego zwolenników i adeptów zaczęła się wkradać
niechęć i rozprzężenie. Coraz częstsze były oznaki zniecierpliwienia,
dochodzące do otwartych protestów. Nasza natura buntowała się przeciw
rozluźnieniu praw fundamentalnych, mieliśmy dość cudów, pragnęliśmy wrócić do
starej, jakże zaufanej i solidnej prozy odwiecznych porządków. I ojciec to
zrozumiał. Zrozumiał, że posunął się za daleko i zahamował lot swych idei.
Grono eleganckich adeptek i adeptów z podkręconymi wąsami topniało z dnia na
dzień. Ojciec, pragnąc wycofać się z honorem, zamierzał właśnie wygłosić
ostatnią, zamykającą prelekcję, gdy nagle nowe zdarzenie skierowało uwagę
wszystkich w zgoła nieoczekiwanym kierunku.
Pewnego dnia brat mój,
wróciwszy ze szkoły, przyniósł nieprawdopodobną a jednak prawdziwą wiadomość o
bliskim końcu świata. Kazaliśmy sobie powtórzyć, sądząc żeśmy się przesłyszeli.
Ale nie. Tak właśnie brzmiała ta niewiarogodna, ta ze wszech miar niepojęta
wiadomość. Tak jest, tak jak stał, niegotowy i nie wykończony, w przypadkowym
punkcie czasu i przestrzeni, bez zamknięcia rachunków, nie dobiegłszy do żadnej
mety, w połowie zdania niejako, bez kropki i wykrzyknika, bez sądu i gniewu
bożego – niejako w najlepszej komitywie, lojalnie, podług obopólnej umowy i
uznanych obustronnie zasad – świat miał wziąć w łeb, po prostu i
nieodwołalnie. Nie, nie był to eschatologiczny, od dawna przez proroków przepowiedziany,
tragiczny finał i akt ostatni komedii boskiej. Nie, był to raczej
bicyklowo-cyrkowy, hopla-prestidigitatorski, wspaniale hokus-pokusowy i
pouczająco eksperymentalny koniec świata
– wśród aplauzu wszystkich duchów postępu. Nie było niemal nikogo, komu by
natychmiast nie trafił do przekonania. Przerażonych i protestujących
zakrzyczano natychmiast. Dlaczegóż nie rozumieli, że była to po prostu
niesłychana szansa, koniec świata najbardziej postępowy, wolnomyślicielski, na
wysokości czasu stojący, po prostu zaszczytny i przynoszący zaszczyt Mądrości
najwyższej? Przekonywano się z zapałem, rysowano ad
oculos na wydartych kartkach z notesu,
demonstrowano niezbicie, pobito na głowę oponentów i sceptyków. W pismach
ilustrowanych pojawiły się całostronicowe ryciny, antycypowane obrazy katastrofy
w efektownych inscenizacjach. Widziano tam ludne
miasta w nocnej panice pod niebem świetniejącym
w sygnałach świetlnych i fenomenach. Widziano już zadziwiające oddziaływanie
dalekiego bolidy, którego paraboliczny wierzchołek wciąż wymierzony w glob
ziemski trwał na niebie w nieruchomym locie, zbliżając się z szybkością tylu i
tylu mil na sekundę. Jak w farsie cyrkowej wzlatywały kapelusze i meloniki,
włosy stawały dęba, parasole otwierały się same, a łysiny obnażały się pod
ulatującymi perukami – pod niebem czarnym i ogromnym, migocącym jednoczesnym
alarmem wszystkich gwiazd.
Coś odświętnego wlało
się w nasze życie, jakiś entuzjazm i żarliwość, jakaś ważność i solenność
weszła w nasze ruchy, rozszerzyła nasze piersi kosmicznym westchnieniem. Glob
ziemski wrzał nocami od uroczystej wrzawy, od solidarnej ekstazy tysięcy. Noce
nastały czarne i ogromne. Mgławice gwiazd zagęszczały się dookoła ziemi
niezliczonymi rojami. W czarnych przestrzeniach planetarnych stały te roje
rozmaicie rozmieszczone, osypując się pyłem meteorów od przepaści do
przepaści. Zagubieni w nieskończonych przestrzeniach, straciliśmy niemal glob
ziemski pod nogami, zdezorientowani, zmyliwszy kierunki, wisieliśmy jak
antypodzi głową w dół nad odwróconym zenitem i wędrowaliśmy po rojowiskach
gwiezdnych, wodząc poślinionym palcem przez cale lata świetlne od gwiazdy do
gwiazdy. Tak wędrowaliśmy przez niebo wyciągniętą bezładną tyralierą, rozbiegli
we wszystkich kierunkach po nieskończonych szczeblach nocy – emigranci
opuszczonego globu, plądrujący niezmierne mrowie gwiazd. Otworzyły się ostatnie
bariery i bicykliści wjechali w czarną przestrzeń gwiezdną, stanąwszy dęba na
swych welocypedach, trwali w nieruchomym Jocie w planetarnej próżni,
otwierającej się coraz nowymi gwiazdozbiorami. Lecąc tak ślepym torem,
wytyczali drogi i szlaki bezsennej kosmografii, w istocie zaś trwali w
planetarnym letargu, czarni jak sadza, jak gdyby wsadzili głowę w lufcik od
pieca, ostateczną metę i cel wszystkich tych ślepych lotów.
Po dniu krótkim, bezładnym,
na poły przespanym, otwierała się noc jak ogromna rojna ojczyzna. Tłumy
wylęgały na ulicę, wysypywały się na place, głowa na głowie, jak gdyby odbito
beczki kawioru toczącego się strugami lśniącego śrutu, płynącego rzekami pod
nocą czarną jak smoła i zgiełkliwą od gwiazd. Schody załamywały się pod
ciężarem tysięcy, we wszystkich oknach ukazywały się zrozpaczone figurki,
ludzie-zapałki na ruchomych drewienkach przekraczały parapet w lunatycznym
ferworze, tworzyły żywe łańcuchy jak mrówki, ruchome spiętrzenia i kolumny –
jeden na ramionach drugiego – spływające z okien na platformy placów, jasne od
blasku beczek smolnych.
Proszę mi wybaczyć,
jeśli opisując te sceny pełne ogromnego spiętrzenia i tumultu wpadam w
przesadę, wzorując się mimo woli na pewnych starych sztychach w wielkiej
księdze klęsk i katastrof rodzaju ludzkiego. Wszak zmierzają one do jednego
praobrazu, i ta megalomaniczna przesada, ogromny patos tych scen wskazuje, że
wybiliśmy tu dno odwiecznej beczki wspomnień, jakiejś prabeczki mitu, i
włamaliśmy się w przedludzką noc pełną bełkocącego żywiołu, bulgocącej
anamnezy, i nie możemy już wstrzymać wezbranego zalewu. Ach, te rybne i rojne
noce, zarybione gwiazdami i lśniące od łusek, ach, te ławice pyszczków
łykających niestrudzenie drobnymi haustami, głodnymi łykami wszystkie
wezbrane, nie wypite strugi tych czarnych i ulewnych nocy! Do jakich fatalnych
więcierzy, do jakich żałosnych niewodów ciągnęły te ciemne pokolenia tysiąckroć
rozmnożone?
O, niebiosa tych dni,
całe w sygnałach świetlnych i meteorach, pokreślone przez kalkulacje
astronomów, tysiąckrotnie przekalkowane, pocyfrowane, poznaczone wodnymi
znakami algebry. Z twarzami błękitnymi od glorii tych nocy, wędrowaliśmy po
niebiosach pulsujących od wybuchów dalekich słońc, w syderycznych olśnieniach –
rojowiska ludzkie płynące szerokim szlakiem po mieliznach drogi mlecznej
rozlanej na całe niebo, struga ludzka, nad którą górowali cykliści na swych
pajęczych aparatach. O, gwiezdna areno nocy, porysowana aż po najdalsze krańce
przez ewolucje, spirale, arkany i pętle tych jazd elastycznych, o cykloidy i
epicykloidy egzekwowane w natchnieniu po przekątniach nieba, gubiące druciane
szprychy, tracące obojętnie lśniące obręcze, dobiegające już nagie, już tylko
na czystej idei bicyklicznej do mety świetlanej! Z tych dni wszak datuje się
nowa konstelacja, trzynasty gwiazdozbiór przyjęty na zawsze w poczet Zodiaku,
świetniejący odtąd na niebie naszych nocy: „Cyklista".
Mieszkania w te noce na
przestrzał otwarte stały puste w świetle lamp filujących gwałtownie. Firanki
okien, wyrzucone daleko w noc, falowały, i tak stały te amfilady we
wszech-obejmującym, ustawicznym przeciągu, który je przeszywał na wskroś
jednym, nieustającym, gwałtownym alarmem. To wuj Edward alarmował. Tak jest,
nareszcie stracił cierpliwość, zerwał wszystkie więzy, podeptał imperatyw
kategoryczny, wyłamał się z rygorów swej wysokiej moralności i alarmował.
Zatykano go pośpiesznie przy pomocy długiego drążka, kuchennymi szmatami,
usiłowano zatamować gwałtowny wybuch. Ale nawet tak zakneblowany, gwałtował
dziko, terkotał bezprzytomnie, terkotał bez opamiętania, było mu już wszystko
jedno, i życie uchodziło zeń tym terkotem, skrwawią! się na oczach wszystkich
bez ratunku w fatalnym zacietrzewieniu.
Czasem wpadał ktoś na
chwilę do pustych pokoi przeszytych tym gwałtownym alarmem, wśród lamp
płonących wysokim płomieniem, podbiegał na palcach parę kroków od progu i zatrzymywał
się z wahaniem, jakby czegoś szukając. Zwierciadła brały go bez słowa w swą
głąb przejrzystą, rozdzielały milczkiem między siebie. Wuj Edward gwałtował
wniebogłosy przez wszystkie te jasne i puste pokoje i samotny dezerter gwiazd,
pełen złego sumienia, jakby przyszedł popełnić czyn zdrożny, wycofywał się
ukradkiem z mieszkania, ogłuszony alarmem, i zmierzał do drzwi, odprowadzany
przez czujne zwierciadła, które go przepuszczały przez lśniący swój szpaler,
podczas gdy w głąb ich rozbiegał się na palcach w różnych kierunkach rój
spłoszonych sobowtórów z palcem przy ustach.
Znowu otwierało się nad
nami niebo ze swymi bezmiarami zasianymi pyłem gwiezdnym. Na tym niebie
pojawiał się już o wczesnej godzinie noc w noc ów fatalny bolida ukośnie
przechylony, uwisły u wierzchołka swej paraboli, nieruchomo wymierzony w
ziemię, połykający bez skutku tyle i tyle tysięcy mil na sekundę. Wszystkie
spojrzenia wymierzone były ku niemu, podczas gdy on, metalicznie świecący, obły
w kształcie, nieco jaśniejszy w swym wypukłym jądrze, wykonywał z matematyczną
dokładnością swe dzienne pensum. Jakże trudno było uwierzyć, że ten mały
robaczek, świecący niewinnie wśród niezliczonych rojów gwiazd, to palec ognisty
Baltazara wypisujący na tablicy nieba zgubę naszego globu. Ale każde dziecko
umiało na pamięć ów wzór fatalny ujęty w fajkę wielokrotnej całki, z której po
wstawieniu granic wynikała nasza nieuchronna zatrata. Cóż mogło nas jeszcze
uratować?
Podczas gdy gawiedź
rozbiegła się w wielkiej nocy, gubiąc się wśród gwiezdnych blasków i fenomenów,
ojciec pozostał cichaczem w domu. On jeden znał tajne wyjście z tej matni,
tylne kulisy kosmologii, i uśmiechał się skrycie. Podczas gdy wuj Edward
alarmował rozpaczliwie, zatkany szmatami, ojciec wsadził po cichu głowę do
lufcika od pieca. Było tam głucho i czarno, że oko wykol. Wiało ciepłym
powietrzem, sadzą, zaciszem i przystanią. Ojciec usadowił się wygodnie,
przymknął z błogością oczy. W ten czarny skafander domu, wynurzony nad dachem w
noc gwiaździstą, wpadał nikły promyk gwiazdy i załamany jakby w szkłach
lunety, kiełkował światłem w ognisku, zaczyniał się zalążkiem w ciemnej retorcie
komina. Ojciec ostrożnie kręcił śrubę mikrometru, i oto wysunął się powoli w
pole widzenia lunety ten stwór fatalny, jasny jak księżyc, podany przez
soczewkę na odległość dłoni, plastyczny i świecący wapienną rzeźbą w milczącej
czerni pustki planetarnej. Był nieco skrofuliczny, poorany ospą – brat rodzony
księżyca, zagubiony sobowtór wracający po tysiącletniej wędrówce do
macierzystego globu. Mój ojciec przesuwał go z bliska przed wytrzeszczonym
okiem jak krąg sera szwajcarskiego gęsto dziurkowany, blado-żółty, ostro
oświetlony, pokryty białą jak trąd krostą. Z ręką na śrubie mikrometru, z okiem
olśnionym jaskrawo przez światło okularu, wodził ojciec zimnym spojrzeniem po
wapiennym globie, widział na jego powierzchni zawiły rysunek choroby toczącej
go od wewnątrz, kręte kanaliki kornika-drukarza, ryjącego serowatą i robaczywą
powierzchnię. Ojciec wzdrygnął się, dostrzegł swą pomyłkę, nie, nie był to ser
szwajcarski, był to najwidoczniej mózg ludzki, anatomiczny preparat mózgu w
całej jego zawiłej budowie. Ojciec widział wyraźnie granice płatów, zwoje
szarej substancji. Natężywszy wzrok silniej, odczytał nawet nikłe litery
napisów biegnące w różnych kierunkach na zawilej mapie półkuli. Mózg zdawał się
być zachloroformowany, głęboko uśpiony i przez sen błogo uśmiechnięty.
Dochodząc jądra tego uśmiechu, ujrzał ojciec poprzez zagmatwany rysunek powierzchni
sedno zjawiska i uśmiechnął się sam do siebie. Czegóż nie odkrywa nam własny
zaufany komin, czarny jak tabaka w rogu! Poprzez zwoje szarej substancji, poprzez
drobną granulację nacieków, dostrzegł ojciec wyraźnie przeświecające kontury
embriona w charakterystycznie przekoziołkowanej pozycji, z piąstkami przy
twarzy śpiącego na opak swój sen błogi w jasnej wodzie amnionu. W tej pozycji
zostawił go ojciec. Powstał z ulgą i zamknął klapę lufcika.
Dotąd i nie dalej. Jak
to, a cóż stało się z końcem świata, co z tym świetnym finałem po tak wspaniale
rozwiniętej introdukcji. Spuszczenie oczu i uśmiech. Czy zakradł się błąd w
obliczenia, maleńka pomyłka w dodawaniu, diablik drukarski przy przepisywaniu
cyfr? Nic z tego wszystkiego. Obliczenie było ścisłe, żaden błąd nie zakradł
się w kolumny cyfr. Więc cóż się stało? Proszę posłuchać. Bolida pędził
dzielnie, rwał z kopyta jak rumak ambitny, ażeby dosięgnąć mety zawczasu. Moda
sezonu biegła z nim razem. Przez czas jakiś leciał on u czoła epoki, której
nadawał swój kształt i imię. Potem zrównały się te dwa dzielne bieguny i szły
równolegle w wysilonym galopie, serca nasze biły solidarnie wraz z nimi. Potem
jednak moda wysunęła się z wolna naprzód o długość nosa, wyprzedziła
niestrudzonego bolidę. Ten milimetr zadecydował o losie komety. Była już
przesądzona, raz na zawsze zdystansowana. Już serca nasze biegły z modą, zostawiały
z wolna w tyle świetnego bolidę, patrzyliśmy obojętnie, jak bladł, malał i stał
w końcu zrezygnowany na horyzoncie, bokiem przechylony, biorąc już na próżno
ostatni zakręt na swym zakrzywionym torze, daleki i błękitny, na zawsze
nieszkodliwy. Odpadł bezsilnie w konkursie, siła aktualności wyczerpała się,
nikt nie troszczył się o zdystansowanego. Pozostawiony sobie, wiądł po cichu
wśród powszechnej obojętności.
Wracaliśmy ze spuszczoną
głową do codziennych zajęć, bogatsi o jedno rozczarowanie. Zwijano pośpiesznie
kosmiczne perspektywy, życie wracało na zwykłe tory. Spaliśmy w tych dniach
nieustannie dniem i nocą, odsypialiśmy czas stracony. Leżeliśmy pokotem w
ciemnych już mieszkaniach, zmorzeni snem, unoszeni na własnym oddechu ślepym
torem bezgwiezdnych marzeń. Płynąc tak, falowaliśmy – piskliwe brzuchy, kobzy
i dudy, przewalczając się śpiewnym chrapaniem przez wszystkie wertepy
zamkniętych i bezgwiezdnych już nocy. Wuj Edward zamilkł na wieki. Jeszcze było
w powietrzu echo jego alarmującej rozpaczy, ale on sam już nie żył, życie uszło
zeń z tym terkoczą-cym paroksyzmem, obwód otworzył się, on sam zaś wstępował
bez przeszkód na coraz wyższe stopnie nieśmiertelności. W ciemnym mieszkaniu
ojciec sam jeden czuwał, snując się cicho w pokojach pełnych śpiewnego spania.
Czasem otwierał lufcik komina i zaglądał z uśmiechem w ciemną czeluść, gdzie
spal świetlanym snem na wieki uśmiechnięty Homunculus zamknięty w szklanej
ampułce, opłynięty pełnią światła jak neonem, już przesądzony, przekreślony,
odłożony do aktów – archiwalna pozycja w wielkiej registraturze nieba.
----------
Pierwodruk: "Wiadomości
Literackie" 1938, nr 35.
[copy from chomikuj.pl]