БРУНО
ШУЛЬЦ І
КУЛЬТУРА
ПОГРАНИЧЧЯ:
Матеріали
двох перших
едицій
Міжнародного
Фестивалю
Бруно Шульца
в Дрогобичі | BRUNO
SCHULZ A KULTURA
POGRANICZA: Materiały
dwóch pierwszych
edycji Międzynarodowego
Festiwalu Brunona Schulza
w Drohobyczu. –
Дрогобич:
Полоністичний
науково-інформаційний
центр ім.
Ігоря Менька
Дрогобицького
державного
педагогічного
університету
ім. Івана
Франка, 2007. – pp.
346-354.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Branislava
Stojanović (Belgrad)
Pierwszy Festiwal Brunona Schulza w Drohobyczu*
Festiwal?
Tak, latem odbył się
formalnie pierwszy festiwal Schulza w Drohobyczu. Już wcześniej odbywały się
tam przeróżne manifestacje, o których sukcesywnie dowiadywałam się z Internetu,
a potem zamieszczałam informacje na swojej witrynie. Festiwal nie był pierwszym
tego typu wydarzeniem w świecie. Podobne miały miejsce wcześniej w Trieście i
Lublinie, a w samym Drohobyczu prawie co roku obchodzono rocznice związane z
Schulzem, choć formalnie jeszcze nie było Festiwalu. W zeszłym roku nawiązałam
kontakt z młodymi organizatorami, Igorem i Wierą Meniok, którzy zainicjowali, a
wkrótce potem stworzyli coś w rodzaju Muzeum w byłej siedzibie Gimnazjum, w
którym pracował Schulz. Dzisiaj mieści się tam Uniwersytet im. Iwana Franka,
przy ulicy tegoż Franka. Opróżniono pomieszczenie na drugim piętrze, gabinet
obok klasy, w której Schulz uczył dzieci rysunku, i urządzono w nim swoistą
izbę pamięci. Przy wejściu od kilku lat wisi tablica z nazwiskiem Schulza,
teraz doszło też jego popiersie, już w 1992 podarowane przez pewnego
izraelskiego artystę. Pośrodku znajduje się okrągły regał, a w nim różne
wydania książek Schulza, literatura przedmiotu, kilka katalogów z wystaw, kopie
i oryginały artykułów prasowych itd. Pod ścianami stoją niskie gablotki ze
starymi pocztówkami, książkami oraz drobiazgami z tamtych lub trochę
późniejszych czasów. Najcenniejsze eksponaty kolekcji to egzemplarze pierwszych
wydań Sklepów i Ferdydurke, dary od przyjaciół, autentyczne listy – niestety nie
Schulza, itp. Tak naprawdę, to nie ma tam nic z jego oryginałów, ani jednego
rysunku czy grafiki, żadnego rękopisu ani listu, za to na ścianach wśród
plakatów z schulzowskich manifestacji wiszą oprawione kopie. Dlatego
założyciele podkreślają, że to „wstępna wersja”.
Festiwal nie był
dedykowany jedynie Schulzowi, ale także jego poprzednikom, współczesnym mu i
pośmiertnym przyjaciołom, pielęgnującym pamięć o nim. Tylko pierwszy dzień
Festiwalu, w dniu urodzin Schulza, miał charakter naukowy: seminarium
poświęcone Schulzowi, Gombrowiczowi i Witkacemu, podczas którego wysłuchaliśmy
referatów największych znawców ich twórczości (Panas, Jarzębski, Fiut, Degler i
inni). W przerwie zwiedziliśmy wspomniane już Muzeum, zaś na wieczór przewidziano
spacer z pochodniami po Drohobyczu. Dokładnie o dziesiątej wieczorem zebraliśmy
się na rynku, obok dawnego sklepu
cynamonowego, gdzie prawdopodobnie stał rodzinny dom Schulzów (zniszczony w
1915). Ruszyliśmy marszrutą „na bocznych uliczkach, w cichych zaułkach”, ulicą
„Krokodyli” (Stryjską), przeszliśmy obok teatru i przez plac św. Trójcy,
docierając do domu przy byłej Floriańskiej, a stąd, przez parki, do dawnego
Gimnazjum, w którym Schulz spędził największą część swojego życia. Na każdym
przystanku najpierw czytany był polski oryginał, a potem ukraiński przekład.
Przy blasku płonących pochodni (ze względów oszczędnościowych koło północy
wyłączają oświetlenie uliczne) zdania z opowiadań Schulza poruszały i
fascynowały, mocno jak chyba nigdzie na świecie. Niesamowite jak doskonale
dobrano fragmenty do poszczególnych przystanków, każdy jeden urywek tekstu
przenikał głęboko w drohobyckie zaułki. Drohobyczanie mają zdecydowanie lepszą
orientację. Niby znałam na pamięć cały rozkład, ale, chociaż starałam się liczyć
przystanki, przy co najmniej stuosobowym tłumie nic nie rozpoznałam w półmroku,
nawet słynnego miejsca śmierci. Oparłam się o murek znany mi z fotografii i
dopiero kiedy Panas powiedział mi, gdzie jesteśmy, słysząc fragmenty o
genialnej epoce (z "Księgi"), odwróciłam się i ujrzałam tyle razy
fotografowany chodnik, na którym – jak mówi legenda – pewien gestapowiec
wystrzelił dwa naboje w tył głowy Schulza. Za to kilka przystanków wcześniej
sama rozpoznałam dom, w którym pisarz mieszkał aż do chwili przeniesienia do
getta – charakterystyczna żółta kostka i tablica pamiątkowa na domu przy
niegdysiejszej ulicy Floriańskiej. Ów mroczny budynek nawet później, za dnia,
nie wyglądał zachęcająco. Jedyna nowość dla mnie to fakt, że jest tam piwnica,
nie zaś tylko słynny strych, na którym po wojnie znaleziono kilka listów…
A Drohobycz?
Wybrałam się na
Festiwal, skoro tak uprzejmie mnie zaproszono, ale kiedy dotarłam na miejsce,
zrozumiałam, że przyjechałam tutaj ze względu na Drohobycz, zaś Festiwal był
zaledwie pretekstem. Aćin radził mi kiedyś, że powinnam ruszyć w pielgrzymkę,
tak jak do pewnego miasta peregrynuje bohater jednego z jego opowiadań – jednak
ja podobne pomysły zawsze odrzucałam. Od dawna krążą legendy o miasteczku
Schulza, stare pocztówki osiągają na aukcjach niebotyczną cenę, dużo czytałam o
tym wszystkim, i nigdy nie wierzyłam w podobne historie, bo przecież żadna z
tego typu bajek nie obyła się bez cytatu ze Sklepów
cynamonowych czy innego opowiadania… Czyli czysta fikcja. Co tam po mnie,
mając książki, posiadam autentyczniejszą wizję, przerastającą rzeczywistość.
A jednak sama
wpadłam w ową pułapkę. Kiedy wreszcie wysiadłam z minibusa, który przywiózł
mnie z Lwowa (po 24 godzinach podróży pociągiem), znalazłam się na małym,
pustym rynku. Była niedziela, samo południe, nikogo oprócz jednego taksówkarza,
którego nie chciałam o nic pytać, bo we Lwowie zażądali ode mnie pięciu hrywien
(około jednego eura) za niecałe dwieście metrów, jak się później okazało.
Ruszyłam jakąś ulicą, która zdawała się prowadzić do centrum. Byłam bardzo
zmęczona, więc jednak zatrzymałam taksówkę. Dopiero później, kiedy okazało się,
że dotarłam pod zły adres, zrozumiałam, że każda jazda, bez względu na
odległość, kosztuje pięć hrywien. W efekcie zapłaciłam podwójnie. Jednak wszystko
zostało mi wynagrodzone, dziwacznie, ale z nawiązką. Nawet niezwykłe błądzenie
po przedmieściach, początkowa bezradność, nieporozumienia w komunikacji z
mieszkańcami, to wszystko później złożyło się na niewiarygodny i fantastyczny
wymiar przeróżnych zbiegów okoliczności, o których długo mogłabym opowiadać. Bo
nawet kiedy zabłądziłam w tym małym miasteczku, wiedziałam, że to właśnie ów
schulzowski syndrom, że to on poprowadził mnie na margines, że przecież
chciałam dać się porwać, by przyglądać się starym niszczejącym budynkom, ze
śladami dawnej świetności, może jeszcze z czasów Kakanii. Nie jestem znawcą
architektury, ale pamiętam reprodukcje starych pocztówek i mam wrażenie, że nic
się od tamtej pory nie zmieniło: tylko domy bardziej podniszczone, ogrody i
parki bardziej wybujałe. Ale wszystko się trzyma, niczego nie zburzono, każde
drzewo przedmieścia rosło tutaj już wtedy, gdy Bruno spacerował z Szelińską
albo z kimś innym…
Całe miasto zdaje
się być pełne pomników: Taras Szewczenko, Iwan Franko, Jurij Drohobycz,
najnowszy – Stepan Bandera, każdy z nich monumentalny, zajmujący centralne
miejsce rynku lub parku. Także kilka symbolicznych rzeźb, pachnących
socrealizmem. Nie, Schulz nie ma swojego pomnika w Drohobyczu, nie ma zresztą
nigdzie, o ile mi wiadomo. W Drohobyczu znajduje się za to popiersie Adama
Mickiewicza, podobno kiedyś był tam dużo większy pomnik; z kolei we Lwowie
widziałam przepiękny i dobrze zakonserwowany postument godny poety
romantycznego. W czasach Schulza Mickiewicz miał swoją ulicę w Drohobyczu,
teraz też ma, ale chyba już nie tę samą, zaś Schulz dopiero niedawno, kilka lat
temu, dostał swoją małą ślepą uliczkę za teatrem… Tak, w rodzinnym mieście mało
kto słyszał coś więcej o Schulzu, jest bardziej znany w kulturalnych kręgach Japonii,
Ameryki, Brazylii, Turcji, Korei, a nawet u nas. To zakrawa na stare jak świat
paradoksy o niedocenianym proroku… Ale to już zupełnie inna historia.
Wracając do Festiwalu…
Było jeszcze kilka
ważnych spotkań, głównie roboczych. Na otwartym posiedzeniu Rady Muzeum
próbowano w obecności przedstawiciela władz lokalnych sformułować problemy i
postulaty, skierowane do strony polskiej i ukraińskiej. Nie wiem czy coś z tego
wynikło. Patronat nad Festiwalem częściowo objęło polskie Ministerstwo Kultury,
jednak jedyną jego zasługą była wystawa przesłana przez Instytut Książki,
świetny kąsek dla mojego apetytu bibliografa: około pięćdziesięciu egzemplarzy
zagranicznych i polskich wydań dzieł Schulza wysłano najpierw do Drohobycza, a
potem wystawiono na targach książki we Lwowie, Jerozolimie i kolejnych
miastach. Nawet drohobyckie kręgi nie były początkowo przychylnie nastawione do
Festiwalu: dopiero później wciągnięto do programu wystawę fragmentów „fresków”,
odkrytych w 2001 roku przez filmowca Geisslera, z których najlepsze – jak
wiadomo – trafiły do jerozolimskiego muzeum Holokaustu Yad Vashem. Drohobyccy
studenci, którzy razem z nami oglądali oprawione kawałki ścian w muzeum
„Drohobyczyna”, ku mojemu zdziwieniu nie wiedzieli ani co, ani po co oglądają.
Dora Kacnelson, przedstawicielka lokalnej wspólnoty żydowskiej, głośno
protestująca przeciwko przeniesieniu malowideł, zmarła w zeszłym roku, tak więc
jedną sesję Festiwalu poświęcono jej pamięci.
Festiwal zgromadził
wielu artystów z Polski i Ukrainy. Były trzy przedstawienia teatralne według
Schulza, dwa według Gombrowicza i jedno według Kafki, ale mój prawdziwy zachwyt
wzbudziła sztuka drohobyckich studentów. „Demiurgos plus” to swobodna i
współczesna interpretacja głównego wątku opowiadań Schulza, bez zbytniego
mieszania z masochistycznymi motywami z Schulzowych grafik, za to z niezwykłą
energią młodzieńczą, nieświadomie ożywiającą obecny u Schulza artystyczny
potencjał. Podkreślam – nieświadomie – ponieważ przekonałam się, że ci studenci
niewiele wiedzą o Schulzu, nie czytali nawet przekładu na ukraiński, którego
niewielki nakład, opublikowany po raz pierwszy kilkanaście lat temu, od dawna
jest wyczerpany. Dopiero teraz, podczas Festiwalu, sprzedawano nowe wydanie.
Mieliśmy także jeden dzień na oficjalne spotkanie z najbardziej znanym
ukraińskim tłumaczem Schulza, wielostronnie utalentowanym Andrijem
Szkrabiukiem, który świetnym, chłopięcym, niemal anielskim głosem śpiewał
piosenki religijne. Pokazano też „schulzoidne” wystawy. Oleje na płótnie Anny
Marii Jurewicz, młodej malarki z Łodzi, to interesująca transpozycja
klasycznych pejzaży impresjonistycznych, ale także samego „Spotkania” Schulza,
przeniesionego do Kazimierza… Z kolei ukraiński artysta, Marian Oleksiak,
przygotował w Muzeum Schulza instalację zatytułowaną „I deszcz zaczyna kapać” –
z konceptualnym porządkiem toponimów, dat, symbolicznych figur, jednej z wersji
autoportretu Schulza – pod którą leżała, połączona drewnianą konstrukcją, kupka
skorupek jajka, przypominająca ognisko z gniazdem zamiast paleniska. Inspiracje
i interpretacje Schulza nie mają granic, nie zawsze jestem przygotowana do
właściwej interpretacji, zresztą zobaczcie sami, w witrynie mam kilka
fotografii, dokumentujących to, o czym wam opowiedziałam: <www.brunoschulz.org/drohobycz2004.htm>
* [Quo Vadis?
Czasopismo Studentów Polonistyki (Belgrad), listopad 2004, s. 19-23]
Przełożyła z serbskiego Agnieszka Łasek
Branislava
Stojanović <www.brunoschulz.org>
Drugi
Festiwal Brunona Schulza w Drohobyczu
(czyli Magiczne miasto vs.
Wirtualny świat)
Na drugi Festiwal
wybieram się już oficjalnie. Nie z Belgradu, lecz z wirtualnej przestrzeni. Nie
jako osoba prywatna, lecz jako wirtualny kolekcjoner, który ma przedstawić i wyjaśnić
swoje poczynania. Czyli z poczuciem obowiązku wobec publiczności, wobec ludzi
znanych mi i nieznanych... Trochę trudne zadanie. A jednak łatwe. Przez cały
czas pracuję nad tym, prawie codziennie coś dodaję i poprawiam, wiem, co gdzie
umieściłam i dlaczego, ale dotąd nie byłam zmuszona wypowiadać się tak poważnie
na ten temat. I tak nie będę miała zbyt dużo czasu: w ciągu przewidzianej pół
godziny chyba nie zdążę pokazać ani połowy zebranych materiałów, tylko te
najciekawsze, najnowsze. Nawet do chwili wyjazdu nie byłam zdecydowana, w jaki
sposób to zrobię, lecąc z biura turystycznego do ukraińskiej i węgierskiej
ambasady i z powrotem, więc w końcu wrzuciłam do kieszeni paszport wzbogacony
nowymi stemplami, bilet z rezerwacją miejsca sypialnego i – tych skopiowanych
50 (pięćdziesiąt) megabajtów. Nawet trochę powiększona na potrzeby festiwalu
wersja portalu, dzięki technologii najnowszej tak ukryta, cała web-kolekcja,
wydaje się mniejsza od wszystkich dokumentów niezbędnych do prawdziwej, jednak
nie wirtualnej podróży do Drohobycza.
Pamiętam jak kilka lat
temu, kiedy tej mojej web-kolekcji jeszcze nie było, zapytałam paru Polaków
przez popularny wówczas komunikator (icq) – gdzie ten Drohobycz na mapie
Polski? Nikt nie wiedział. Stąd też od początku "kolekcji" istnieje
jeden dział "schulzonetografii", pt. "Mapami do Drohobycza": kilkanaście linków
do historycznych i współczesnych map regionu. Na wszelki wypadek, żeby nie szukano
go tam, gdzie go nie ma... Dziś internauci chyba łatwiej dowiadują się
wszystkiego, w sieci sporo jest informacji nie tylko o Brunonie Schulzu, lecz
też o jego miasteczku, dzięki czemu właśnie zostało ono najpopularniejszą
turystyczną destynacją na "kresach wschodnich".
Internet, przynajmniej
jaki obecnie jest, to ciągle zmieniająca się baza informacji, z której w danym
momencie można coś ściągnąć, albo przeczytać jakąś sensację [1], bo jutro, być może, zmieni ona swój adres,
albo w ogóle gdzieś zniknie. Dlatego gromadzenie i tematyczne porządkowanie
ważnych informacji do jakiegoś stopnia ma swój sens. Strona schulzowska jednak
nie zawiera wszystkich kopii, przeważnie tylko linki, z których, niestety,
wiele jest już nieaktualnych, ale przynajmniej pozostaje tytuł, data i źródło,
co umożliwia dalsze poszukiwania w bibliotekach. Najobszerniejszy (i
najchętniej odwiedzany) jest właśnie dział bibliografii, z pewnością nie
całkiem kompletny, ale obecnie największy spis polskich
i zagranicznych publikacji Schulza i o Schulzu, też rozproszonych w periodykach.
Na czterech długich stronach pt. "Schulzologia
w bibliotekach" ciągle mam do dodania coś nowego (i starego):
choćby tytuł, okładkę, czy link do tekstu, przynajmniej w odcinkach. Celowo
wyodrębniłam krótki spis najnowszych wydań, jak też listę dostępnych w sieci, czyli różnych i nie zawsze
najlepszych opracowań: wybór jednak pozostawiam czytelnikom, choć w
zasadzie ignoruję ściągi polskich maturzystów. Witryna zawiera wszystkie
podstawowe informacje o Schulzu: oprócz bibliografii, jest tam ilustrowane kalendarium życia i twórczości,
obszerny, zaopatrzony w linki spis grafik i rysunków,
itd. Chociaż strona ta jest w zasadzie kompilacją, to ma przewagę nad drukiem,
przynajmniej dlatego, że każdy błąd w każdej chwili można poprawić, czy dopisać
jakąś informację. Takie właśnie jest kalendarium
życia, oczywiście aktualizowane (wg najnowszych badań w wiedeńskim
archiwum), gdzie też próbowałam uzupełnić każdy fakt, odsyłając do źródła
drukowanego, jeśli tylko je znalazłam. Z kolei "Mapa rysunków"
(osiem stron) zawiera spis wszystkich znanych mi prac plastycznych (również
malowideł), informacje o muzeach, w których znajdują się oryginały, jak i linki
do zamieszczonych w sieci reprodukcji. Z ich kopii zrobiłam tematycznie
podzielony labiryntowy przewodnik, który do erotyków prowadzi z głównej strony
cytatem – „Nie ma nikogo, wejdź do mnie na chwilę, pokażę ci
moje rysunki.”; zaś wiadomości o aukcjach nieznanych grafik i
rysunków, też kopiach i falsyfikatach, można znaleźć pod odpowiednim cytatem –
„Zabierali całe ich pliki.” Od początku
istnienia witryny, skopiowane teksty Schulza z różnych bibliotek
elektronicznych zestawiałam dwujęzycznie, jest więc tam wiele stron do czytania
i sporo porównań translatorskich, nie tylko polsko-serbskich, lecz też, na
przykład, polsko-węgierskich, polsko-ukraińskich i in. Niektóre opowiadania
zawierają ilustracje lub ukryte linki do skopiowanych reprodukcji, ale też
wyjaśnienia poza tekstem [2].
Obecnie w sieci nie można znaleźć wszystkich oryginalnych tekstów Schulza, ale
przynajmniej Sklepy cynamonowe w całości można
przeczytać po polsku, serbsku, rosyjsku, litewsku i angielsku (nowy przekład
tylko w sieci), jak też większy wybór po ukraińsku, kilka po hiszpańsku, nawet
po macedońsku czy białorusku, itd. Linki te można znaleźć w przedmiotowej
bibliografii pod wizerunkiem ptaka, jak też dla każdego języka odsyłacz do
internetowej księgarni, strony wydawnictwa, albo biblioteki (pod wizerunkiem
kota). Dwa ptaki z bibliografii przedwojennej
odsyłają do bardzo cennych kopii: wszystkie roczniki "Skamandra"
można znaleźć w Cyfrowej Kolekcji Czasopism Polskich BUW, czy, tylko jeden na
razie (choć najważniejszy), schulzowski numer czasopisma "Kamena" na
stronie Ośrodka "Brama Grodzka – Teatr NN".
Najczęściej
aktualizowana strona pt. "wydarzenia schulzowskie"
zawiera linki do różnorodnych informacji po angielsku, francusku, czesku,
polsku, ukraińsku, rosyjsku, nawet po hebrajsku, tak jak jest w oryginale, w
zależności od tego, gdzie dane wydarzenie ma miejsce. Dawno temu już zarzucono
mi "poliglotyczność" (zob. archiwum
"księgi gości"), ponieważ materiały są podzielone
tematycznie, nie zaś, jak zwyczaj na podobnych stronach bywa, według języków.
Uważam jednak, że z tego materiału każdy zaciekawiony internauta może rozpoznać
język, który rozumie, albo skorzystać z jakiegoś programu translatorskiego.
Dlatego statystyka odwiedzin notuje tylko 50% kliknięć z Polski, a długi spis
krajowych domen (ok. 70), z których przechodzi się do strony, choć nie wskazuje
wyłącznie na zainteresowania Schulzem (przez wyszukiwarki można też przypadkiem
trafić w to miejsce), już dwukrotnie przekracza listę drukowanych przekładów
(na razie 35 języków). Wielojęzyczność witryny jednak najlepiej mówi o poważnej
i coraz szerszej recepcji na całym świecie, o stałym powracaniu do
schulzowskiego świata, nawet częściej w sztuce niż wśród literaturoznawców.
Literatura schulzoidalna, nie całkiem, ale przynajmniej ta wielka, chyba już
ucichła (nawet na Bałkanach), zaś sztuka plastyczna, teatralna i muzyczna nadal
bardzo jest nastawiona na Schulza. Dedykacje, adaptacje, ilustracje,
inspiracje, interpretacje – wszystko jedno. Zawsze jakieś prowokacje,
konwersacje, dialogi i rozmowy z Schulzem. Wyobrażone, mniej albo więcej udane,
o czym lepiej nie wnioskować na podstawie dokumentacji z sieci. Z dobrym
fotografem każde widowisko wygląda ciekawe, a rozgłos medialny świadczy chyba o
poprzednich sukcesach reżysera. Dlatego właśnie, na obecnie już siedmiu
stronach, pt. "Bruno Schulz a Schulzoidzi"
[3],
zamieściłam nie tylko wybór prac poświęconych drohobyckim mistrzom, lecz
wszystko, tak naprawdę wszystko, co mi jest znane. O wartości dzieła
ewentualnie świadczy ilość linków, wybrana ilustracja, ale nie ich kolejność:
ze względu na ich rozmaitość i stałe dopełnianie bazy informacji, zestawiłam
ich nazwiska w mniej-więcej chaotycznym porządku i, nie przypadkiem, użyłam
różnorodnych liter. Jest tam dużo ciekawych rzeczy, ale w tym miejscu lepiej ich
nie wymieniać. Samych plastyków zanotowałam około 100 (stu!) nazwisk. W każdym
razie, gdyby jakiś wielki, tak naprawdę wielki festiwal schulzowski miał
ambicję przedstawić chociażby najnowsze i najlepsze prace, to chyba trwałoby to
przynajmniej miesiąc czy dwa.
Byłam świadoma tego
wszystkiego. Moje oficjalne wystąpienie na Drugim Festiwalu schulzowskim w
Drohobyczu miało być krytyką organizatorów: wydawało mi się, że w programie [4]
za mało Schulza... Jednak zrezygnowałam z tego pomysłu, nie tylko dlatego, że
nie wydawał się trafny, czy też wskutek odrzucenia ambitnej idei, by zastąpić
wszystkich nieobecnych tam ludzi, lecz z całkiem innego powodu. Był to już mój
trzeci drohobycki, drugojesienny dzień wielkiego sezonu
Festiwalu: jeszcze nie usłyszałam, ani przeczytałam żadnego zdania
uwodzicielskiego tekstu, jednak atmosfera chyba już działała na mnie i
pachniała tymi stacjami lekkomyślności, grzechotkami beztroski (jak
właśnie na Pierwszym Festiwalu ledwo przeczytałam przed publicznością, ale
nieświadomie zapamietałam)...
Magiczne miasto już
nie wymagało ode mnie żadnego wysiłku, tylko obecności. Więc nie powiedziałam
nic, co wcześniej zaplanowałam, powoli komentowałam różne przypadkowo pokazane
strony, surfując po własnej witrynie jak po mało znanym temacie. Okazało się,
że wśród publiczności było mniej internautów niż myślałam i u wielu ludzi udało
się wzbudzić zachwyt. Następne dni festiwalu mogłam już spędzić na luzie. Nadal
byłam zdania, że przynajmniej połowa, choć ciekawego programu, nie ma nic wspólnego
z Schulzem, ale jest Drohobycz, są ludzie zgromadzeni wokół jego pamięci,
przyjeżdżający tu tylko na Festiwal. Każde wydarzenie, choćby mniej sensacyjne,
już pachniało Schulzem, już było nim podszyte, jak powiedziałby jego
przyjaciel. --------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Festiwal jak festiwal,
nawet te nieschulzowskie imprezy miał bardzo ciekawe, o czym można napisać całą
książkę, ale w tej edycji najciekawsze dla mnie było, zresztą też trochę
zaskakujące, spotkanie z Marią Hablewicz. Chociaż nie polonistką, osoba z tak
wrażliwym wyczuciem języka, komentując tylko wybrane przykłady ukraińskich
wersji przekładu, zdołała wzbudzić we mnie marzenia o całym cyklu podobnych
warsztatów translatorskich. Z własnych już badań wiem, że dla zrozumienia
języka schulzowskiego nie wystarczy być dobrym polonistą: właśnie kultura
pogranicza trochę "zdeformowała" jego polszczyznę i stworzyła tak
niezwykłą narrację i nie tylko...
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Nie wiem tylko, czy
poza Festiwalem istnieje Drohobycz Schulza, czy to tak wyglądało wyłącznie dla
nas. We wszystkich znanych mi dokumentacjach filmowych przemijają zdjęcia
innego Drohobycza, co wywołuje nieprzyjemną ironię, wraz ze wspomnieniem o nie
zawsze ciekawych i głośnych skandalach wokół Schulza (np. ostatnia lokalna
rozprawa na temat tablicy pamiątkowej, o czym też można znaleźć ślady w
archiwum mediów ukraińskich).
W każdym razie, według
pierwotnego znaczenia pojęcia (wg Klecha) – wszyscy jesteśmy
"schulzoidami", podróżujący do Drohobycza w poszukiwaniu (z góry
bezskutecznym) sklepów cynamonowych...
W Belgradzie,
któregoś kwietnia 2007 r.
[1] Trzeba wiedzieć, że
Internet to też śmietnik żartobliwych, albo po prostu (nie)świadomych pół- czy
dezinformacji, wolna przestrzeń dla każdego, w której można zamieszczać prawie
wszystko, co przy pobieżnym czytaniu przez ekran może być poważnie traktowane.
Niedawna zapowiedź amerykańskiego wydania "Mesjasza" wydaje się
prawdziwą wraz z okładką, choć tamta SF (science fiction) strona zapowiada
tylko książki-legendy, książki nigdy nie napisane... Jeszcze gorzej jest
z prasą. Parę lat temu głośno było na temat obrazu "Maskarada", który
wkrótce okazał się falsyfikatem, ale o tym w sieci pozostał zaledwie maleńki
ślad. Natomiast primaaprilisowy artykuł w "Gazecie Lwowskiej" (z 2005
r.) o niby nowo odnalezionych freskach, zbudził reakcję tylko dziennikarza
"Rzeczpospolity" (zob. archiwum
"księgi gości"); artykuł ten nadal jest w sieci.
[2] Spróbowałam dowiedzieć
się więcej o treści Autentyku, stąd z tekstu "Księgi"
wychodzą ukryte linki do poszczególnych stron – o Annie
Csillag (czyli międzynarodowej reklamie i podobnych fascynacjach w literaturze
rosyjskiej, rumuńskiej i węgierskiej), o prawdziwej historii chorwackiego
aptekarza (urodzonego we Lwowie), który zbił majątek na produkcie "Elsa-fluid", jak i do tekstu oryginalnej
amerykańskiej piosenki pt. "Daisy Bell" (powstała
w 1892 r., kiedy to urodził się Schulz). Niestety, brak na razie Magdy Wang,
ponieważ trudno udowodnić, że coś nie istnieje (chodzi o jej niby
antropozoficzne "pamiętniki"); to raczej postać z duńskiego filmu
"Przepaść" (Afgrunden, 1910), w którym wystąpiła ta sama Asta
Nielsen, znana z innego opowiadania Schulza.
[3] Kiedyś spróbowałam
zdefiniować pojęcie "schulzoidzi" (pożyczone zresztą od Igora Klecha,
który go użył w innym sensie) i ten stary referat pt. "Umitycznienie Brunona
Schulza" (jako autorski podpis do witryny) można znaleźć przy
końcu strony głównej, ale muszę przyznać, że nadal nie jestem pewna gdzie jest
granica między artystyczną interpretacją a naśladownictwem: z reguły liczę
tylko świadome i otwarte nawiązanie do Schulza i dlatego nie ma tam autorów z
diagnozą "kryptomnezji" (jak niegdyś Ficowski naznaczył
Truchanowskiego).
[4] W programie rozpoznałam
kilka nazwisk, już wcześniej notowanych na stronie "schulzoidów":
Oleksiak, Skop, Michałowski, Głowniak, Kaufman, Grabowski, Owerczuk, Kleyff,
ewentualnie jeszcze Mądzik; ale to była ledwo połowa uczestników. Choć sesja
naukowa była obiecująca, do tak szerokiego pojęcia "pogranicza" można
było włączyć wiele rozmaitych (nieschulzowskich) tematów.